6 września 2007

Mój ziom: kłamca...

Nienawidzę kłamstwa, obłudy i zakłamania. Rzygam, nie trawie, nienawidzę... Najżółtsza żółć z możliwych żółci mnie zalewa, gdy odkryje (lub zacznę podejrzewać), że ktoś kłamie. Jeszcze ok, gdy się przyzna, albo udowodni, że nie, ale gdy zostawia cień wątpliwości to zajebałbym.... Wrrrr... Spokój... ziomuś spokój... policz do dziesięciu: adin, dwa, tri....

Może się to brać z mego ekshibicjonizmu wewnętrznego, lubię ludziom mówić o sobie prawdę, prawdę i tylko prawdę, mam nadzieje, że mnie to nie zgubi...
Nie to, że nie lubię wkręcać... lubię. Ale zawsze przyznaje w końcu, że coś było wkrętem. To tak jak pierwszego kwietnia, po wkręceniu zawsze padają magiczne dwa słowa: "prima aprilis".

Jestem totalnym przeciwieństwem mojego ziomka, który wkręca wszystkich jak popadnie (oprócz mnie mam nadzieje, bo jak nie to... adin, dwa, tri...) . (Chociaż w sumie dziwne, bo trochę mu zazdroszczę tego uśmiechu na twarzy przy mówieniu nieprawdy w cztery oczy).
Różnica zatem między wkrętem a kłamstwem jest taka, że wkręt się odkręca, a kłamstwo nie. Kłamstwo zostaje i gnije w drugiej osobie, zżera zarówno kłamiącego jak i osobę okłamaną. Jest trucizną, jadem, zgnilizną i toksyczną plwociną, rzygiem pijaka z dworca.
Cóż mam ziomka kłamcę i nie zajebałbym go?
Dlaczego?
Bo jeśli coś mówi to i tak zawsze dzielę to przez dwa i mnożę razy cztery... Jestem przygotowany, że może skłamać. Wkręt nie staje się szokiem. Nie napierdala po ryju (lub jajach) jak prawa prosta Andrzeja Gołoty.
Pamiętam jak byliśmy w Holandii i wkręciliśmy holendrom, że "thank you" po polsku to "chrząszcz w trzcinie". Biedacy męczyli się z tym strasznie. Potem, że "chuj mi w dupę" to "na zdrowie" i przy każdym toaście (których było wiele) Holendrzy słownie wsadzali sobie chuja w dupę... (nie dziwili się, że my nie wznosimy toastu, bo wkręciliśmy im, że w Polsce jest zwyczaj, jeśli spotykasz się z obcokrajowcami, to tylko oni wznoszą) Tylko, że to są wkręty mało szkodliwe. Budzące uśmiech na twarzy. Wkręty pozytywne... Dla jaj, nie na serio...
Dziwny jestem, mówię to, że nieszkodliwe, a mimo wszystko chciałem powiedzieć tubylcom kraju palącej się konopi, że wkręcaliśmy i nauczyć ich jak naprawdę po polsku brzmi "dziękuję" i "na zdrowie". Kolega-kłamca jednak mnie powstrzymał.
I tu się zaczyna problem. Dopóki kłamstwo jest niewinne nie można od jego toksyczności umrzeć, lecz w momencie, gdy przechodzi w filozofie życiową staje się śmiercionośne. Bo jeśli uśmiechasz się do dziewczyny i mówisz jej, że ją kochasz a kilka godzin wcześniej pukałeś mulatkę od tyłu (lub hiszpankę) to sory, jak ona się poczuje, gdy się dowie? Albo, gdy po jakimś czasie związku dopiero mówisz, że masz dziecko, gdy już odpowiednio uzależnisz od siebie drugą osobę?
Sory ziom, nie odbierz tego jako wrzut, a jeśli to wrzut to dbający o Twoją troskę jak pouczenie boskie.
Problem z moim kolegą jest taki, że chce być podobnie jak ja filmowcem. I podobnie jak ja konfabuluje w życiu. Różnica polega jednak na tym, że ja konfabuluje wkręcając siebie (podejrzewając innych, snując przypuszczenia i teorie, oraz wizualizując sobie przyszłe dni - czasem nawet rozmowy z ludźmi, których mam zamiar spotkać), a on konfabuluje wkręcając innych, bajerując, koloryzując czarno-białe historię, lub je z zimną krwią wysysając z palca.

I tak na przykład mieliśmy profesora na studiach, którego podejrzewaliśmy, że jest biseksualny. I pewnego razu mając z nim warsztaty filmowe w Ustce, podczas powrotu z plaży z ziomem-kłamcą, idąc główną ulicą miasta i rozmawiając o filmach Tarantino i Polańskiego zobaczyliśmy profesora siedzącego w pięknej winiarni i sączącego winko w towarzystwie młodszego od siebie o dobre 20 lat młodego metroseksualnego (z wyglądu, bo co mu w duszy grało w tych okolicznościach to chuj wi) mężczyzny... Szczęka nam troszkę opadła, gdyż przy ich stoliku była zapalona świeca. Jednak poza romantycznym nastrojem nie było ekscesów żadnych, ale to żadnych. Rozmawiali jedynie gwoli prawdy i siedzieli naprzeciw siebie. Zero kontaktu między nimi nie było (oprócz werbalnego i wzrokowego).
Jednak po powrocie do pensjonatu mój ziom zaczął wszystkim z roku opowiadać, że widzieliśmy profesora jak siedział przy winku i trzymał rękę na ramieniu młodego kolesia. A ten drugi sączył winko i lubieżnie się do niego uśmiechał... A wszyscy łyknęli wkręta, bo miał świadka w postaci mnie. Przyznam bez bicia, przytaknąłem co miałem zrobić skoro ziom tak barwnie to opowiedział...
Czasem zdarza mi się skłamać. Przyznaję. Spowodowane jest to tym, że wydaje mi się, że w świecie jaki mnie otacza trzeba nauczyć się kłamać, lub chociaż mówić prawdę nie do końca. A szczególnie w świecie artystów, biznesmenów, prawników, czy polityków. Jednak słabo pojęty ze mnie uczeń, bo prędzej czy później nie mogę się powstrzymać od wyjawienia prawdy na jaw. Może dlatego w przeciwieństwie do kolegi nie udaje mi się zdobywać pieniędzy na filmy, lawirować wśród producentów na kipiących obłudą bankietach, gdzie sztuczny uśmiech jest przepustką do kariery, a ściema kluczem otwierającym drzwi sławy (abstrahując od drugiego klucza, jakiego często używają kobiety w tym samczym świecie... Co nie wiecie? O czteroliterowym kluczu mówię przecież...)
Może dlatego musiałem wziąć urlop dziekański. Może dlatego całe te problemy zdrowotne. Może ja jestem jak książę Myszkin z powieści "Idiota" Fiodora Dostojewskiego nomen omen adaptowanej przez nasz rok na warsztatach w Ustce.
Nie zamierzam jednak się zmieniać. Trudno. Zdam się na los... (ech Myszkinie, Myszkinie, don kichocie bez Dulcyney, Dali bez Gali, Tede bez Ani - puknij się w czoło i usłysz jak pusto w środku...).

Wolę jednak prawdę, niż fakt że ktoś mi nie zaufa... Bo z kłamcami jest tak, że jak raz odkryjesz ich na kłamstwie tracisz zaufanie... Nawet jeśli kłamstwo jest tylko podejrzeniem bez udowodnienia, iż nie jest kłamstwem, rzuca ogromny cień wątpliwości, skrywając twarz osoby kłamiącej w półmroku, niczym w filmach noir lat 40. i 50.

Mimo, że kocham platoniczną (ja nie profesor z Ustki przecie) miłością mojego kumpla-kłamcę (te wszystkie wypasione twórcze chwile przy pisaniu scenariuszy, wypady do kina po inspiracje, oglądanie Oscarów w garniturach z naszymi kobietami, wtedy jeszcze nie ex...) to tak naprawdę swojej dziewczyny nie zostawiłbym przy nim na pół sekundy (chyba, żebym Jej baaaardzo ufał, choć znając możliwości bajeru mojego kumpla, oraz patrząc na czasy "Szamanek" [o Szamankach w innym poście będzie może kiedyś, o ile nie trafi mnie piorun, lub nie wybuchnie Trzecia Wojna Światowa, zdołam obejrzeć po raz drugi "Szamankę" Żuławskiego /nie wiem co gorsze ;/] nie jestem pewien czy bym się długo nie wahał).
Przyjaciel bez zaufania to nie prawdziwy przyjaciel. To jedynie ziom.
Przez tą moją schizę o "staniu w prawdzie" często nieprawdziwie podejrzewam o coś ludzi. I z tego wychodzą kwasy. Może dlatego tak mało mam przyjaciół... a może nie mam ich wcale? :(

Chciałbym zmienić w sobie myślenie teorią spisku, pytanie tylko jak to zrobić w świecie obłudy i kłamstwa, prostactwa i chamstwa, zawiści i draństwa (jak ktoś Ci mówi uśmiechając się, że dobry film zrobiłeś a Ty wiesz, że kiepski na przykład, to chujowo, co nie? - choć tu muszę przyznać ziomkowi-kłamcy, że jeśli chodzi o kwestie filmowe, jest szczery do bólu, może dlatego, że to jego, podobnie jak moja miłość do tej ruchomej sztuki(w sensie twórczości, gdyby mylnie to słowo zinterpretowali hip-hopowcy)...

I jeszcze drobny wtręt real-time osobisty:
Dlaczego piszę to akurat dziś? Otóż dziś zacząłem podejrzewać dwie osoby o kłamstwo. Jednej, co prawda nie znam prawie wcale (a mimo to bolalo troszke), ale drugA jest mi ogromnie bliska... Zalezy mi by byla szczesliwa, bo jest niesamowita i niepowtarzalna osoba.
Do tej pory siedzę paląc peta za petem i kombinuje czy to moja konfabulacja, czy najprawdziwsza z prawdziwych /lub pół prawdziwsza/ racja. Czas pokarze.
Mam nadzieje... (nie tracę wciąż).

Pozdro.
Nie kłamcie.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

no właśnie, nie kłamcie... życie jest dość skomplikowane żeby je naddto gmatwać...

pozdrawiam.

Anonimowy pisze...

Czytając Twoją historie nasuwa mi sie jedno - słowa Georga Bernarda Shaw'a:
"Największą karą dla kłamcy jest nie to, że ktoś mu nie wierzy, ale to, że on sam nie potrafi uwierzyć nikomu."
Wnioskować z tego można, że nie warto przejmować sie kłamstwami innych, bo one i tak wcześniej czy później "wyjdą", a jedyną osobą, która na tym cierpi jest autor.

Pozdrawiam