31 grudnia 2007

2007/2008

kliknij w obrazek :)

4 godziny 12 minut do północy.
Najebkę czas zacząć. Uwielbiam Sylwester.
A miało być tak spokojnie, ech.
Rozkminkowe życzenia złożyłem w poprzednim poście, dlatego teraz powiem jedynie Szczęśliwego Nowego.
Idę.

Nie bój się zmiany na lepsze

Pamiętam, że jako dziecko chodząc po chodniku musiałem czasem bardzo uważać. Uważać na linie dzielące płyty chodnikowe. Nadepnięcie na linie zabierało punkt jak w grze komputerowej. Gdy uzbierało się ileś tam punktów ginęło się. Trzeba było postawić stopę na środku płyty. Ze względu na moją ówczesną wagę i ciężki chód ginąłem wiele razy. Zawsze mnie to wkurzało. Pozytywnym aspektem owej zabawy był fakt, że podróż z jednego miejsca do drugiego była wyjątkowo interesująca. Czas leciał szybko, przemieszczanie przypominało teleportację. Tęsknie do tego. Tęsknie do przemierzanych tras gdzie jedynym światem były płyty chodnikowe i linie, które ich dzieliły. Teraz to już się nie powtórzy nie tylko ze względu na fakt, że zamiast kwadratowych płyt kładzie się teraz kostkę, ale też przez to, że teraz idąc z jednego miejsca do drugiego mamy inne rzeczy na głowie niż taki chodnik. Teraz nie zwracając uwagi na chodnik giniemy cały czas.

Na szczęście są krawężniki. Idąc po krawężniku jak po linie trzeba było uważać na ogień i przepaść. Ogień był od strony trawnika, a przepaść ulicy bądź chodnika. Nie zdziwcie się, zatem widząc czasem postać idącą po krawężniku. Nie przerywajcie jej, gdyż budzą się w niej wspomnienia i czysta wyobraźnia nie przytłoczona zmartwieniami rzeczywistości.

Beztroska.

Pierwszą pełnometrażową bajkę jaką widziałem był animowany „Piotruś Pan” Disneya na kasecie VHS. Był to prawdopodobnie 1989 rok, gdyż wtedy w domu pojawiło się wideo (- Synu mamy wideo jako jedyni na osiedlu – mówił ojciec, a po latach dodawał – Mieliśmy wideo jako pierwsi w mieście), a zatem miałem wtedy siedem lat. To była dziecinna miłość od pierwszego obejrzenia (mówię o bajce oczywiście). Nie wiem ile mieliście wtedy lat drodzy czytelnicy, ale was to pewnie też dotyczy. Żaden z nas nie rozumiał, ze to miłość, tak jak nie rozumiał, dlaczego Piotruś staje się Panem. Wielu pewnie i dziś dziwi się dlaczego dzieci i młodsi zaczynają mówić do nas „per Pan”, dlaczego owa bajka staje się rzeczywistością. Dzieje się tak zapewne przez owo zakochanie może nawet nie tyle w bajce, ale w postawie Piotrusia, który postanowił, że nigdy nie stanie się dorosły. Pierwsza miłość nie rdzewieje, a niestety rzeczywistość podobnie jak zakończenie filmu zmusza nas do popsucia w nas samych szlachetnego metalu dzieciństwa, do zerwania z pierwszą miłością.

Chciałem być „szlabanistą”. Przed rozstaniem rodziców mieszkaliśmy niedaleko torów i był tam przejazd z zaporami. Pamiętam jak z mamą chodziliśmy do „pani szlabanistki”, która zamykała szlabany, gdy nadjeżdżał pociąg. Byłem tym dogłębnie zafascynowany. To było dużo przed Piotrusiem Panem i fascynacją bajkami na wideo, miałem 6 lat i mimo to pamiętam jak kiedyś pozwolono mi zamknąć szlaban… pociąg przejechał i otworzyłem szlaban kręcąc korbką (oczywiście pewnie ktoś mi pomagał, ale na owy czas byłem przekonany, że to było moje dzieło)… Pamiętam, że mama zostawiła mnie z „panią szlabanistką” (teraz mogę powiedzieć, że prawdopodobnie poszła na zakupy, wtedy nie wiedziałem dlaczego sobie idzie, ale nie bałem się, byłem szczęśliwy że zostawia mnie „w pracy”). Pani w budce do zamykania szlabanów piła jakiś płyn, była wtedy okrutna zima i powiedziała, że to na rozgrzewkę i chyba mnie poczęstowała. Był okropny… bleee… na owe czasy… oczywiście. I pomyśleć jak z biegiem lat smak się zmienia… ;) Oczywiście mama musiała mieć nosa, bo strasznie krzyczała jak wróciła z zakupów. Krzyczała na „szlabanistkę”.

Więcej już nie zamykałem szlabanów.

Znalazłem jednak substytut, gdyż analogiczna fascynacja jeśli chodzi o kręcenie korbką nastąpiła w teatrze. Widocznie jako dziecko musiałem mieć swego rodzaju „korbkomanie”. Najbardziej z całego przedstawienia teatru lalek, do którego zabrali mnie rodzice, byłem zafascynowany… kurtyną. Wtedy postanowiłem zostać „kurtyniarzem”. Zasłaniać i otwierać kurtynę. Pamiętam, że poszliśmy za kulisy i tym razem pan pozwolił mi pokręcić korbką bym mógł własnoręcznie zasłonić i odsłonić miejsce sacrum. Fascynujące przeżycie. Można powiedzieć, ze był to pierwszy moment zainteresowania sztuką…

Ojciec jednak prawdopodobnie postanowił mi ułatwić wybór wśród tych dwóch wyśnionych zawodów, gdyż gdy przyjeżdżał z Warszawy, gdzie pracował przywoził mi kolejkę. Wagoniki, tory, semafory i… szlabany. Pamiętam jak w jego gabinecie składaliśmy dworzec… Zawsze oczekiwałem jego przyjazdu, myśląc co tym razem przywiezie do kompletu (zawsze przywoził kolejkę). Aż pewnego razu przywiózł wideo… na początku byłem zły, że nie kupił nowej lokomotywy, ale gdy obejrzałem Piotrusia Pana (wideo marki Sanyo) fascynacja koleją minęła bezpowrotnie. A trzy lata później pojawiła się kamera nie miałem wątpliwości kim chcę być. Gdyby nie to prawdopodobnie byłbym bezrobotny, bo szlabany już zamykają się automatycznie, podobnie chyba jak kurtyny.

Świat się zmienia. My się zmieniamy. Marzenia lat dziecięcych także.

Już nie wiem, czy chce być filmowcem, kurtyniarzem, czy szlabaniarzem. Jedno jest pewne chce tworzyć. A jaka będzie tego forma – czy rap, czy film, czy literatura, nie ważne. No właśnie: forma.

Wszystko się zmienia, a jednocześnie wraca tylko w zmienionej formie. No bo przecież pamiętam kasety VHS na bazarach pirackie filmy jeszcze przed wejściem ustawy o ochronie praw autorskich. Teraz też można kupić pirackie DVD, ale wtedy było tego od groma stoisk. Oni działali jak wypożyczalnie. Setki kaset na stoiskach. Kupowałeś od nich film a potem mogłeś go wymienić za dopłatą na inny (ale warunkiem było kupno). Dzieckiem byłem wtedy a do dziś to pamiętam. I te szalone tytuły filmów: Rambo, Commando, Terminator, Amerykański Nina, Karate Kid itd… Teraz też mamy piractwo na wielką skalę i to darmowe – w internecie. Wszystko wraca w zmienionej formie.

Kiedyś posiadanie komórki to był luksus. Pamiętam, że pierwszy był mój ziomek – miał zielonego Ericsonna z klapką. Śmieszny telefon w porównaniu ze współczesnymi. Nie chcąc być gorszy też zaszalałem i zapodałem sobie Siemens S cośtam – wieeelką cegłe. Ale wtedy w liceum jedynie dwie osoby miały komórki…

A teraz? Człowiek bez komórki przestaje istnieć… Nie pamięta, że tyle lat istniał wcześniej bez tego urządzenia … Komóra stała się normą.

Nie zauważamy zmian wokół… Bo nie chcemy zmian…

Koniec roku za każdym razem zmusza mnie do sięgania pamięcią wstecz. To fajne uczucie. Wspomnienia nas tworzą. Dzięki nim istniejemy.

Koniec roku zmusza też do zmian. Uwielbiam je. Gdyby nie zmiany rzeczywistość byłaby nudna.

Jednak mam wrażenie, że większość z nas się tego obawia. Lęk przed nieznanym.

Ten rok w jego początkowej fazie był straszny dla mnie.

Przerażający.

Właśnie ze względu na strach. Obawę przed tym co nadchodzi.

Jaka będzie przyszłość?

To właśnie zmiana pomogła.

I co ciekawe po raz kolejny. Gdyż tak sobie wspominając myślę, że 2007 r. był niezwykle podobny do 2004 r. – wtedy też dopadł mnie strach, poczucie stagnacji i marazmu. Znów zmiana pomogła (zdanie na studia do Katowic)…

Większość ludzi, których spotykam stwierdza, że nie lubi Sylwestra i końca roku… Pewnie dlatego, że nie lubią zmian, noworocznych postanowień... itd. Nie wiedzą, że zmiany mogą być lecznicze.

Usłyszałem gdzieś w TV, że nadchodzący rok jest szczególny, gdyż rozpoczyna kolejne 7 lat. Otwiera nowy etap w życiu człowieka (podobno co 7 lat człowiek się zmienia właśnie, ponadto mówi się o różnicy pokoleń, że to właśnie również tyle czasu). To ekscytujące. Ta obietnica nowości, czegoś innego. Co nie?

No bo według tej teorii żegnamy nie tylko ten rok, ale wszystkie 7 ubiegłych. To czas na nowe, na nieznane. Czas na mega-zmiany. Super.

A zatem życzę Wam wszystkim zajebistych zmian, mega totalnych, ekstremalnych.

Nie bójcie się ich. /Nie bój się zmiany na lepsze jak mawia WWO/

(a poza tym konkretnego melanżu oczywiście :)

Elo.

24 grudnia 2007

Dzień pojednania nastał

Moi Drodzy czytacze niniejszej „grafomanii”

Drodzy słuchacze utworów mych!

Drodzy Przyjaciele i Drodzy Wrogowie.

Drodzy Miłośnicy i Drodzy Hejterzy.

Parę minut temu zaczął się dzień, w którym wszelkie spory gasną. Dzień wzajemnego wybaczenia. Dzień miłości. Pora zatem na rozwiązanie ankiety z prowokującym pytaniem: „Jak bardzo mnie nienawidzisz?”. Nie przypadkowo wybrałem datę jej zakończenia. Oto wyniki:


Chciałbym podziękować wszystkim za udział w głosowaniu... Jakie to niesłychane, że tak dużo osób jest w stanie zajebać kogoś na śmierć za to że stworzył coś z niczego, że ma coś do powiedzenia... Wiem, że wyładowujecie w ten sposób swoją frustracje, a jakby przyszło, co do czego to spieprzalibyście gdzie pieprz rośnie... Bo tchórzami jesteście, osłoniętymi pancerzem anonimowości.

Pancerzem wirtualnej rzeczywistości.

Tworzycie swoje awatary, własne odbicia samych siebie. Lepsze odbicia. Internet ma tą możliwość wirtualną, że jak se klikniesz, żebyś mnie zajebał na śmierć, to prawie jakbyś zajebał, co? Jak gra komputerowa.

Ciesze się, że dałem Wam tą frajdę.

Choć to trochę smutna prawda o naszym społeczeństwie, potwierdzająca stereotyp, że jako Polacy, nie chcemy, by naszym braciom rodakom się udawało, powodziło, nie chcemy żeby byli szczęśliwi - toniemy w zawiści, np:

Jeśli ja nie umiem pisać to czemu inny ma pisać… Jeśli ja nie mam fajniej niuni, to jego niunię trzeba oszpecić. Jeśli ja nigdy nie kochałem, to czemu oni są ze sobą tyle lat i nadal coś czują? Jeśli ja nigdy nie chwyciłem za mikrofon, to czemu on ma chwytać. Jeśli nigdy nie zrobiłem zdjęcia to czemu on ma mieć aparat? Zajebać go! Zajebać mu aparat/mikrofon/klawiaturę/kobietę… Wyrwać chwasta.

Mam racje?

Już słyszę Wasze oskarżenia, że przecież ja też to potwierdziłem nagrywając diss na ikonę psychorapu… Cóż, powiem Wam szczerze, że nie kierowałem się zazdrością. Wkurwił mnie po prostu. Obraził. Napluł w twarz komentarzem. I powiem Wam coś jeszcze – przed chwilą obejrzałem „Kubę Wojewódzkiego” i Jan Nowicki, świetny aktor rzekł bardzo fajną rzecz: - Czemu gwiazdorami są np. ludzie, którzy prowadzą wiadomości?”. Że to paranoja.
Zgadzam się z tym - przecież oni czytają to z promptera, niewielki trud, duże pieniądze i popularność… Albo całe reality-show – możesz być popularnym będąc nikim, pierdząc w poduszkę…

Kiedyś, aby ktoś był na ustach tłumu musiał na to zapracować, musiał wysilić wyobraźnie, musiał mieć talent. Dziś wystarczy fart, szczęście i odpowiednie koneksje.

Jedynie zasłużona sława jest czegoś warta. Sława na którą zapracowałeś.

Dlatego pytam po raz ostatni – czy byście słyszeli o Rahimie, gdyby nie śmierć Magika? Znacie 3xKlan? Wątpię. Ale odwróćmy pytanie – czy byście słyszeli o mnie, gdyby nie diss na Rahima? No właśnie i tu mam wyrzuty sumienia… Nie chcę jechać na jego fejmie tak jak on jedzie na fejmie Magika. Dlatego też korzystając z dnia pojednania – Święta Bożego Narodzenia – robię Rahimowi prezent – przestaje udostępniać publicznie na youtube diss na niego. Będzie on dostępny jedynie na moim blogu. Stąd go nie skasuje, gdyż jest to część mej historii, a blog ten to życie moje opisane w nim. Na youtube nie będzie go można jednak zobaczyć, ze względu na to iż nie chcę kolejnych czytelników bloga zdobywać w ten sposób (a z dnia na dzień przybywa po kilkudziesięciu).

Jednocześnie życzę Rahimowi poprawy flow, bardziej wyszukanych rymów i dużo sprzedanych płyt oraz ekspansji MaxFlo. Diss zostaje na blogu, ale nie mam wczuwki. Istnieje w tym momencie jako część historii życia mojego, a nie jako jej kwintesencja. Moje życzenia są szczere.

Tak samo życzę Ostremu, który też był się tu gdzieś wpisał, aby zmienił odrobinę swój wizerunek i czymś zaskoczył w tym nadchodzącym roku. Bo jak dla mnie ostatnimi czasy się stępił. Zatem naostrzenia życzę, ziomuś, naostrzenia. Tak samo CNE. Aby prezentował kulturę a nie pop-bzdurę /a propos Kubie Wojewódzkiemu aby mniej koksił, bo jak ostatnio świątecznie się wstrzymał to wreszcie miał przed chwilą dobry program z nieprzypadkowym doborem gości, jak niegdyś/

Wszystkim, którzy chcą mnie zajebać również życzę pokoju w sercu. Naprawdę lepiej kochać, niż nienawidzić. Ja Was kocham ;)

21 osobom, które mnie „nawet lubią” życzę, aby nie przestali.

Nie wiem, czemu ale w wielu wzbudzam kontrowersyjne emocje. Nie lubicie mnie po prostu. Wiem to, ale nie przejmuje się tym. Życzę Wam zatem abyście nie oceniali mnie po pozorach... Nie traktuje ludzi jak przedmioty, dopóki oni mnie tak nie traktują. Nie woże się, choć inni to odbierają (nie moja wina, że studiuje elitarny kierunek)

Nienawidzę fałszu i zazdrości /pozdro Tele-Atlas, WRiTV, Radio Żak/ - lubię prawdę, nawet tą bolesną. Przede wszystkim tą bolesną.

Życzę Wam wszystkim życia w prawdzie, miłości i wierze. Wszystkim! Nawet tym, którzy "chcą mnie zajebać na śmierć".

Świąteczne pozdro. Smacznego!


P. S. I jeszcze jedna sprawa techniczna: komentarze, w których podajecie jakiekolwiek personalia rzekomej osoby, która tworzy ten blog nie zostaną opublikowane. To jest anonimowy blog. Anonimowa postać. Mówcie mi NemezisEgo, nie inaczej. A Ci, którzy wiedzą, niech wiedzą, inni nie muszą. Elo.

19 grudnia 2007

Bajka o Kocie, Co Świecący Ogon Miau...

Anetce G. /niejako współautorce, za inspiracje, rozmowy i "myślenie".../

ROZDZIALIK I

PROLOG



Dawno dawno temu, za górami za lasami był sobie las, w którym mieszkały zwierzęta. W zasadzie żyły w harmonii, gdyż porządku w lesie pilnował jego szeryf żubr Stefan. Był on największym ze zwierząt wszystkich i wbrew opinii wszystkich nigdy nie puszczył, czasami tylko wieczorami podchodził bardziej… dlatego też został szeryfem. Żałował, że nie ma swojego konia, zdając sobie sprawę z absurdu tego pragnienia.

Jedyny dziki koń w tym lesie niejaki koń Bronisław unikał żubra jak ognia, nie tylko ze względu na kowbojskie zapatrywania żubra, ale także na swoją końską przynależność do leśniej mafii handlującej magicznym owsem, podobnym w działaniu do soku z gumijagód. Koń Bronisław prowadził niegdyś ów nielegalny biznes z dzikim kotem, imieniem Marco.

Kot jednak jak to zwykle koty zbytnio lubił chodzić swoimi ścieżkami i pewnego razu pokłócił się z koniem Bronisławem jak to koń z kotem (psów w lesie nie było).

Stało się to za sprawą pewnego wydarzenia. Kot Marco doznał swego rodzaju objawienia. Wylegując się na mchu, którejś nocy obudziło go nieziemskie światło. Wolno otworzył swoje ślepia, stanął na równe łapy i zdębiał (a że przebywał dużo z koniem przyszło mu to z niewyobrażalnie lekką łatwością). Powodem jego trwogi był fakt, iż nigdzie wokół nie było źródła owego magicznego światła. Kot Marco zaczął biegać po lesie, a światło biegło za nim. Jakby go goniło. Wpierw pomyślał, że najadł się za dużo owsa i to powoduje owe haluny.

Zrozumiał jednak, że nie to było przyczyną, w momencie gdy trafił nad strumyk. A że jak to koty, nawet te dzikie nie lubią wody parsknął okrutnie i już już miał się wycofywać od strumyka, gdy właśnie w owym momencie dostrzegł, że to w wodzie jest źródło światła. Z niechęcią musiał się nachylić nad wodą, gdyż nie mógł powstrzymać swej kociej ciekawości (ech gdyby tylko znał angielskie idiomy typu jak to ciekawość zabija koty1). Z przejęciem ujrzał swe własne odbicie w wodzie, oraz fakt, iż źródłem tego nieziemskiego światła jest jego własny ogon. Odwrócił łeb. Faktycznie – ogon kota Marco świecił.

Tak oto kot przeżył oświecenie. Poczuł, że dostał dar od losu. Że jest wybrańcem. Tego samego dnia udał się do konia Bronisława i powiedział, że kończy z przestępczym życiem. Koń Bronisław wyśmiał go końskim śmiechem, lecz wtedy dopiero dojrzał, że kot świecący ogon ma (czytelnikowi należą się wyjaśnienia, że koń Bronisław cierpiał na delikatną w skutkach, na całe szczęście końską ślepotę). Dostrzegając świecący ogon przeraził się, myśląc że to jakiś nadajnik i że kot Marco jest w zmowie z Żubrem Stefanem i nagrywa całą rozmowę. Czmychnął stepem w las i tyle go widziano.

Odtąd kot Marco postanowił przestać jeść owies (w terapii odwykowej pomogły wiewiórki dając orzechy) i zaczął wieść porządne życie. Przechadzał się po lesie lansując się wszech i wobec swoim świecącym ogonem. Wszyscy podziwiali, że kot przeszedł na dobrą drogę życia, nawet Żubr Stefan coraz mniej podchodził bardziej, a więcej bił brawo.

Jedynie Jeż Grzegorz przypatrywał się temu z lekkim pobłażaniem. Węszył w tym podstęp. Nie ufał kotu. Wierzył, że jest to jakiś spisek i że dzięki jego rozwikłaniu może zrobić karierę. A jako zastępca szeryfa Jeż Grzegorz miał aspiracje do przejęcia po żubrze kontroli nad lasem (nie mówiąc o personalnych potyczkach z kotem, gdy ten pomylił jego małżonkę Jężylę Elę z kocicą, gdy ta opalała się na kolcach ukazując jedynie futro, ale nie wnikajmy w szczegóły owego zajścia, gdyż przecież jest to bajka). Wątpliwości w Grzegorzu Jeżu, czy też Jeżu Grzegorzu (wymiennie używał swych personaliów) wzbudził fakt iż po dziennej prezentacji w lesie kot Marco udawał się na tajemniczą polanę z której wieczorami dochodziły dziwne hałasy na myśl przywodzące jedynie kocią muzykę. A że polana była przez kota Marco wykupiona nikt nie wkraczał na teren jego posesji bojąc się wystosowania pozwu przez kota do Sądu Puchacza (Puchacz Teodor był surowym sędzią za pan brat żyjącym z szeryfem Żubrem, razem stanowili Prawo Lasu, jak szeptały mrówkojady).

Jeż Grzegorz miał zagwozdkę – nie mógł bez nakazu wkroczyć na ten teren a podejrzenia rosły. Kot Marco zaczął się ubierać w coraz bardziej lanserskie ciuchy, nie mówiąc o wypasionych siedmiomilowych butach marki Adidas mile power. Jeż Grzegorz rozmyślał: „skąd on ma te ciuchy skoro niby mówi że przestał handlować owsem? Skąd u niego te „kocie ruchy”, skoro przeszedł wiewiórczą terapię odwykową udokumentowaną przez Tukana pieczątką dziobną? I skąd do cholery ten świecący ogon? – jeż Grzegorz nastroszył kolce (Wtedy mu się lepiej myślało.)- muszę zdobyć ten cholerny nakaz by wkroczyć na posesje kota i odkryć jego mroczny sekret! Tylko jak? (zasmucił się jeż Grzegorz siedząc w norze szeryfa, aż mu kolce opadły). Spojrzał na ulubiony plakat szefa na którym prężyła się puma z puszczy (żubr Stefan nigdy nie puszczył, ale uwielbiał zwierzęta z puszczy a przede wszystkim pumę).

Jeż Grzegorz dołował w samotności (Żubr poszedł podchodzić bardziej wówczas): temu cholernemu dupkowi żubrowi wydaje się, że panuje nad lasem, wydaje mu się, że jest pumą i się puszczy, a przecież beze mnie by zginął, co z niego za szeryf, wszystkie zagadki kryminalne ja rozwiązałem, czemu żubr ma zbierać splendor? /gwoli ścisłości w rozwiązywaniu zagadek równie mocny był Żbik, poprzednik Jeża, który został wyrzucony przez Żubra z szeryfostwa za nadmierne używanie alkoholu, odtąd Kapitan Żbik stał się Detektywem Żbikiem prywatnym i pił codziennie – jego interes staczał się na dno, podobnie jak on sam i wszyscy o nim zapomnieli/

Muszę rozwikłać tą zagadkę kota – wtedy zdobędę uznanie. – myślał Jeż - Tylko jak? – myślał i wpatrywał się w pumę na plakacie.

I wtedy doznał olśnienia!

Wymyślił plan.

Poszedł do żubra Stefana mimo, iż ten nie lubił gdy mu się przeszkadza w trakcie podchodzenia bardziej.

- Nie przeszkadzaj! – warknął szeryf, gdy dostrzegł swego zastępcę.
- Szefie! – zapiszczał jeż Grzegorz – wiem, że obecnie podchodzisz bardziej, ale nie wkurza Cię, że kot ma buty marki Adidas?
Żubr poczerwieniał ze złości.
- A ma?! – krzyknął niedowierzając.
- Ma i to nowiusieńkie, piękne nie takie, co te twoje zniszczone Pumy!

Żubr ze względu na swoje upodobanie do product placement (użyczył swojej nazwy piwu, oraz wódce) znosił wszelkiego rodzaju marki, trade marki firm i loga, ale jednego znieść nie mógł. Dominacji innej marki niż Puma. A że obecnie to kot był w centrum zainteresowania lasu, a nie jego szeryf, ewidentnie marka Adidasa rosła w siłe… /choć nie miała przedstawicielstwa u zwierząt/

- Chciałbym udać się na posesje kota… Zabrał bym mu adidasy i zniszczył. Potrzebuje tylko pozwolenia wejścia na teren prywatny… - jeż Grzegorz misternie snuł swą intrygę, niczym jakiś pająk sieć.

Żubra Stefana dłużej nie trzeba było namawiać. Tego samego dnia udali się do Puchacza Teodora i ten wystawił jeżowi Grzegorzowi pozwolenie wejścia na teren posesji kota (puchał przy tym okrutnie, ale w końcu udało się go namówić).


Rozdzialik 2
O TYM JAK JEŻ GRZEGORZ ODKRYWA SEKRET KOTA MARCO



Noc nad lasem rozpostarła swoje skrzydła.

Kot Marco, co świecący ogon ma po całodziennej prezentacji w lesie swojej osoby wolnym krokiem zmierzał w kierunku swej posesji dumnie prezentując zarówno ogon jak i swoje adidasy marki Adidas (nie wspominając o baseballówce na głowie – ostatni krzyk mody zastępujący kocie meloniki). Człapiąc kocim chodem oświetlał sobie teren ogonem nucąc pod nosem melodię piosenki: „Aaaa… kotki dwa, szarobure, szarobure obydwa” w wersji rapowanej. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że ktoś go może śledzić, a tym bardziej, że jest to zwierzę na krótkich łapkach zaliczane do rzędu owadożernych.

Owym zwierzęciem był Jeż Grzegorz, który pomimo ogarniającego go zmęczenia, nie poddawał się, dzielnie człapiąc. Gdy kot dotarł do swej posesji jeż ukrył się za jednym z drzew i zaczął szybko łapać oddech. Łapki bolą, kolce kłują, ale czego się nie robi dla kariery – myślał.
Wtem z polany zaczęła dochodzić kocia muzyka. Jeż wychylił się zza drzewa i obserwował. Kot Marco na środku swojego terytorium grał na złotej trąbce hejnał mariacki. Dął w instrument nadęcie i z całych sił. Jeż Grzegorz rozejrzał się. Dostrzegł wśród drzew kilka par ślepi. Ale dziwnych ślepi, takich trudnych do sklasyfikowania pod konkretny gatunek zwierząt. Gdy kot urwał hejnał, zaczął się kłaniać w kierunku obserwujących go istot. Dostał gromkie brawa od tajemniczych zwierząt. W kierunku kota posypały się złote monety. (to stąd ma pieniądze na te swoje luksusy – myślał jeż Grzegorz) Kot był dumny i blady, a jego świecący ogon jeszcze bardziej świecący.

Jeż zjeżył się podniecony coraz większym nastrojem tajemnicy.

Cztery pary ślepii wyłoniły się z lasu. Księżyc oświetlił postaci. Były to duże zwierzęta stojące na dwóch długich łapach, na myśl przywodzące jedynie jakieś dziwnego rodzaju odmianę małp, tylko bez owłosienia. Jeż myślał próbując przypomnieć sobie nazwę owego gatunku… ale z marnym skutkiem. Dostrzegł, że dwójka owych zwierząt trzyma w swoich łapach sieć (jeż był pod wrażeniem możliwości chwytnych owych zwierząt). Zwierzęta podeszły do kota Marco i zarzuciły siatkę na niego. Jeż był pewien, że to znów jakiś performance, po chwili jednak uświadomił sobie grozę sytuacji. Kot Marco wierzgał, drapał łapami i niemiłosiernie miauczał. Jego świecący ogon wił się na wszystkie strony. Było to zbyt naturalne by mogło być przedstawieniem. Zwierzęta na dwóch łapach trzymając kota Marco w siatce oddaliły się w ciemność lasu szepcząc coś w nieznanym języku do siebie.

Jeż Grzegorz był pewien tego, co się tu wydarzyło.

Kot Marco został porwany.

Po chwili jeż przypomniał sobie zasłyszaną niegdyś od pewnego zbłąkanego bezpańskiego psa (uznanego za psychicznie chorego ze względu na rzeczy, jakie opowiadał zwierzętom lasu o świecie, z którego przyszedł) nazwę gatunku owych dwunożnych zwierząt.
Homo-sapiens.

Ludzie…


ROZDZIALIK 3
POWOŁANIE DRUŻYNY - WYPRAWA



Żubr Stefan chodził w kółko żubrząc do siebie i od czasu do czasu parskając. To był kolejny dzień, gdy w lesie kot Marco się nie pojawiał. Historia opowiedziana przez jeża Grzegorza wydawała się zatem bardzo prawdopodobna. Żubr pociągnął łyka napoju, któremu użyczył nazwy (tego mocniejszego) i postanowił zwołać zebranie zwierząt (niczym jakiś Żubr Lew).

Wiewiórki były podniecone. Od dawna nie było w lesie uroczystego zebrania. Dzięcioły wybijały tajny rytm spraszający zwierzęta.

Nawet detektyw Żbik pojawił się na owym spotkaniu, co wzbudziło wiele kontrowersji ze względu na fakt, iż… był trzeźwy.

Nie będziemy zanudzać drogich, lub tanich czytelników snuciem opowieści o tym zgromadzeniu zwierząt (proponuje obejrzeć film „Król Lew” i wszystko stanie się jasne). Skupimy się na najbardziej znaczących momentach owego wydarzenia. Otóż po przedstawieniu zwierzętom przez Żubra zaistniałej sytuacji (jęknęli wszyscy, włącznie z kretami, które wyszły z podziemi po raz pierwszy od niepamiętnych czasów) odezwał się Żbik (również od niepamiętnych czasów trzeźwy i sensownie mówiący):

- To, że kot ma konszachty z ludźmi wiedziałem od dłuższego czasu. Miał je dużo wcześniej, niż gdy zaświecił mu ogon. Kupowali od niego owies… Inaczej to nazywają. Nie ważne. Ważne jest jedno. Wiem jak dostać się do ich świata. Znam drogę. Mało tego znam sposób.

Żubrowi zakręciła się łza w oku, przypomniał sobie czasy jak Kapitan Żbik był jego zastępcą.

Łyknął Żubrówki i zapytał oficjalnym tonem:

- Jaki?
- Trzeba ich udawać. Pytanie tylko, czy chcemy odbić kota Marco? - Żbik zapalił cygaro.

Wszystkie zwierzęta zaczęły skandować, wyć, puszczyć, trelić, szczekać imię kota Marco.

Nie ulegało wątpliwości trzeba było ruszać na ratunek!

Harmider zwierzęcych głosów uciszył Żubr:

- Dobrze, kapitanie eee.. detektywie – Żubrówka robiła swoje, Żubrowi plączył tfu… plątał się język – Jak udawać?

- Będąc w ich świecie – Żbik zaciągnął się cygarem – zabrałem rzeczy, które zakładają na futro.

Mam ich ubrania. Teraz trzeba wybrać zwierzęta, które nauczą się chodzić na dwóch łapach. O tak…

Żbik był w niezwykłej formie, stanął na dwóch łapach / czy terapia przeciw uzależnieniom made by wiewiórki sa mogłaby być aż tak skuteczna? /

Zwierzęta jęknęły.

Przemówił Świstak:

- Słuchajcie! Słuchajcie! Zaraz, zaraz. Coś mi tu zawijaniem w sreberko pachnie! Cała ta opowieść. Przede wszystkim ludzie to zwierzęta mityczne! Czemu wszyscy łyknęliście czekoladę (w znaczeniu ściemę), że to ludzie porwali Marco. Jak dla mnie to wszystko bujda! Nie można chodzić na dwóch łapach. To wbrew naturze.

Małpy się oburzyły. Rozpoczęła się dyskusja. I nagle…

Ktoś parsknął za rogiem…

Zza drzew wyłonił się koński łeb.

- Gdy usłyszałem o Marco wróciłem – rzekł koń Bronisław.

Wszyscy znów jęknęli. Oj dawno takie dziwy nie działy się w ich lesie…

- Mogę potwierdzić, że ludzie istnieją. Mało tego używają nas koni jako środków transportu. Wiem, bo mnie też używali, ale zwiałem.

Krety schowały się do podziemi. To było dla nich za dużo jak na ich krecie serca. Tchórze dołączyły do nich. Wiewiórki zostały. Jadły orzechy i chichotały /śmiech napisanych przez nie podręczników, to obrona przed strachem, a orzechy dobre na mózg/.

Dalej wydarzyło się dużo, ale obiecaliśmy nie zanudzać.

Powołano kandydatów do drużyny.

Żubr Stefan pod koniec obrad był już tak pijany, że zebrało mu się na uczucia. Przytulił mocno Żbika i rzekł, że na nowo mianuje go kapitanem i dowódcą drużyny.

Żbik zarządził wśród zwierząt treningi na chodzenie na dwóch łapach. Ci co będą robić to najlepiej pójdą z nim odbijać Marco.

Jak się łatwo domyślić ze względu na przebiegłość i bycie cwanym najlepiej oprócz małp udawało się to lisom. Żbik wśród tego gatunku wybrał lisa imieniem Tomasz.

Wśród małp wybrano Tytusa.

Do drużyny zakwalifikował się także koń Bronisław (puchacz Teodor darował mu wyroki), ale nie ze względu na chodzenie na dwóch kończynach, ale wieloletnią znajomość z kotem Marco. W mistyfikacji nie miał udawać ludzi, bo i tak z tego co mówił wynikało, że ludzie używają koni, a zatem miał być sobą czyli koniem (który mówi).

Największym przegranym stał się Jeż Grzegorz. Nie został wybrany do drużyny ze względu na wielość kończyn…

Drużyna ruszyła w kierunku wskazanym przez Kapitana Żbika i konia Bronisława.

Jeż Grzegorz jednak postanowił iść za nimi potajemnie, niczym Smeagol.

Wyruszyli rankiem.

Kapitan Żbik dosiadał konia Bronisława (dla zachownia pozorów, że jest człowiekiem traktując konia jako środek transportu) ubrany w czarny płaszcz, kapelusz. Palił cygaro.
Za nimi podążał lis Tomasz ubrany w garnitur, oraz orangutan Tytus (w koszulce z napisem „Tytus”).

- Biedny Marco, pewnie torturują go… - mówiła małpa.
- Eee.. czasami tortury bywają przyjemne – zasyczał lis. – nieźle się obłowił na tych ludziach.

Chytry był i to go zgubiło – dodał po chwili.

Bronisław słysząc tą rozmowę parsknął.



ROZDZIALIK 4
DRUŻYNA DOCIERA DO LUDZI


Wyszli z lasu. Trafili na udeptany szlak. W oddali majaczyły domostwa ludzi. Wtem Żbik coś zauważył.

- Patrzcie! To Marco! – krzyknął.

Koń Bronisław zdębiał.

- Gdzie? – zaczał rozglądać się wokół (mówiliśmy już o jego końskiej ślepocie?)

- Ty ślepy durniu – lis nastroszył sierść – na słupie.

Rzeczywiście na pobliskim słupie widniał Marco.

A raczej jego podobizna. Oczom drużyny ukazał się plakat, na którym kot Marco dumnie reprezentował swój świecący ogon.

- Znam trochę pismo ludzi – dumnie powiedział koń Bronisław, który nie tylko mówi, ale jak się okazało i czyta. – Tu jest napisane: „Cyrk Bolka i Lolka. Tylko w nim zobaczycie mówiącego kota ze świecącym ogonem”
- Co to znaczy napisane? – zapytał Tytus orangutan.
- Co to znaczy cyrk – parsknął koń Bronisław.
- Cyrk to coś takiego jak nasz Dzień Zwierząt Nie Mówiących głosem, taki festyn. – powiedział Żbik. – Musimy tam iść. Biedny Marco, pewnie głoduje… torturują go, jest na łańcuchu. Trzeba go uwolnić! W końcu należy do kotowatych jak ja! – patos sprawił słów własnych, oraz łza kręcąca się w oku, sprawiły, że znów zachciało mu się upić, jednak opanował się i powstrzymał głód alkoholowy…

I tu znów elipsa czasowa, znów cięcie montażowe. Gdyż jakby nie było jest to bajka, a bajka jest przeznaczona dla dzieci, a dzieci nie lubią wątków pobocznych, nie lubią przynudzania. Zatem nie będzie ich interesowało jak zwierzęta trafiły do cyrku, jak pytały pewną młodą urodziwą kobietę z pudelkiem na spacerze o drogę (oraz o tym, że lis Tomasz zakochał się w suczce do nieprzytomności, a imię jej było Hanna). Dzieci będzie interesowało co dalej z kotem Marco.

Nawet te duże dzieci.

Zatem pomijając okoliczności drużyna dotarła do cyrku Bolka i Lolka, kupiła bilety i usiadła w pierwszym rzędzie (koń Bronisław jednak musiał zostać na zewnątrz, nikt z ludzi nie poznał, że to zwierzęta – lis, żbik, oraz Tytus opanowali chodzenie na dwóch nogach do perfekcji). Bolek i Lolek wyszli na scenę i mówili jednym głosem:

- Prezentowaliśmy Państwu w naszym cyrku misia Uszatka, prezentowaliśmy Gumisie, wróbelka Elemelka i Ćwirka, a także Kolargola i najnowszy krzyk mody – prosto z Parady w Berlinie – Teletubisie. Ale to nic w porównaniu z tym, co przed Państwem. Bo teraz. /werble/ Teraaaaaaaz przed Państwem Koooooooooooot cooooooooo świecącyyyyyy ogon maaaaaaa!

Na scenę wyszedł Marco. O dziwo nie miał przywiązanego do łapy łańcucha, jak Żbik sobie wyobrażał. Mało tego - on przytył – żbik nie mógł uwierzyć własnym oczom.

Kot Marco dumnie chodził po scenie prezentując ogon świecący. Homo-sapiens biły brawo. Krzyczały. Tytus jako małpa dał się ponieść atmosferze swoich następców ewolucyjnych i gwizdał z całych sił. Lis myślał o pudelku Hannie rozmarzony. Jedynie Żbik, jak na kapitana przystało miał minę pokerzysty i Bogarta Humphrey`a w jednym i… myślał.

Kot Marco zaczał opowiadać dowcipy:

- Przychodzi zając do lisicy. Lisica seksownie nastroszyła piękny ogon. „Mąż w domu?” – pyta zając. „Nie”- szepnęła lisica. Lis wyjął banknot. „Słuchaj lisica” – rzekł – „Ta stówka może być twoja, ale wiesz musimy ten Teres” „Że co niby?” – lisica udawała zdezorientowaną. „Bara-bara” – rzekł zając. „Chyba żartujesz”. Zając pokiwał przecząco głową. Lisica trzasnęła drzwiami mu przed nosem. Potem cały wieczór rozmyślała o zającu i stówce, która przecież piechotą nie chodzi. Zając pojawił się na drugi dzień. „Mąż w domu?” – spytał. Lisica odrzekła: „Nie”. „Chcesz stówkę”. Lisica dłużej nie myślała, jak to lisica – chytra i napalona. Rzuciła się na zająca. Zakotłowało się. Wieczorem mąż lis wrócił z pracy. Lisica podśpiewywała radośnie. „A co ty taka zadowolona?” – spytał lis. „A nic” – rzekła lisica. „Zając był?” – spytał mąż. Lisica podkuliła ogon: „Był” – odrzekła niepewnie. „Stówkę oddał” – spytał lis.

Sala jęknęła śmiechem. Jedynie lis wyrwany z letargu, przestając myśleć o pudelku wyszczerzył kły:

- A to suka! – warknął przez zęby. – Niech no tylko wrócę do domu! Jak on śmie o tym opowiadać!
- Zamknij się! – rzekł Żbik. – jeszcze niedawno chciałeś zdradzać swoją lisice z pudelkiem, zboczeńcu.

Lis podkulił ogon…

- Myśliwy wpadł do niedźwiedziej jaskini. – zaczął kolejny dowcip kot Marco - Rozgląda się - pusto, tylko pośrodku jaskini siedzi na nocniku mały niedźwiadek. „- Tata w domu?” - zapytał myśliwy lękliwie. „- Nie.” „- A mama - w domu?” „- Też nie.” „- No to szczeniaku po tobie!” - mruknął złowieszczo myśliwy ściągając fuzję z ramienia. „- BAAAAAABCIAAAAAAAA!!!” – krzyknął niedźwiadek.

Sala znów jęknęła. Marco również śmiał się ze swojego dowcipu, ale nagle przestał…

Dostrzegł kto siedzi w pierwszym rzędzie.

Tym razem nawet Tytus się nie śmiał. Żbik, małpa i lis patrzyli na Marco złowieszczo.

Kot Marco podkulił świecący ogon i czmychnął za kulisy. Żbik, małpa i lis niewiele myśląc rzucili się za nim. Tym razem na czterech łapach.

Sala skandowała: - Marco! Marco! Marco!

Zbiegi za kulisy. Garderoba z napisem Marco. Wywarzyli drzwi. Marco schowany był w rogu. W garderobie wszędzie były puste opakowania Whiskas, oraz… Whisky, to co koty lubią najbardziej…

Drużyna rozejrzała się.

- A więc to tak – rzekł Żbik. – Nie z nami te numery Marco. To my przemierzamy taki hektar, żeby cię ratować, bo myślimy że cierpisz, a ty żyjesz jak król.

- Może Whiskas? – zaproponował Marco – naprawdę pyszny.

- Zdradziłeś nas dla whiskasu. Zwierzęta płaczą za tobą!

- Ale to nie moja wina, że ludzie są fajniejsi… Zobacz, żbik… Spróbuj whisky… Lubisz alkohol przecież… To cudowne miejsce…

- Wiesz, co Ci powiem – zaczął Żbik. – Serdecznie pierdolę, że jesteś z kotowatych! – skończył wypowiedź i rzucił się na kota. ZaKOTłowało się… Tytus i Tomasz daremnie próbowali ich rozdzielić. To była kocia walka.

- Co tu się dzieje – rzekł głos w drzwiach.

Był to Bolek.

Lis, Tytus, Żbik, kot Marco stanęli na dwóch łapach.

- Marco – kim są ci panowie? – spytał nie poznając, że to zwierzęta. – Ludzie skandują twoje imię! Wracaj na scenę! Oj chyba pogadam z Lolkiem i na jutro nie będzie Whiskas… Oj nie będzie.

Marco ukląkł:

- Nie proszę. Błagam. Ci panowie to Wasz nowy nabytek. To nie ludzie. To mówiące jak ja głosem zwierzęta! – jednym ruchem łap zdarł garnitur lisa.
- Dzień dobry. – powiedział niepewnie lis. – Tomasz jestem.
- Tak, ale kolega Marco się pomylił – rzekł Żbik. – nie jesteśmy żadnym waszym nowym nabytkiem, czy po zwierzęcemu narybkiem. Jesteśmy wolnym zwierzakami. – wypiął dumnie pierś.
- Serio – Bolek zbliżył się.

W mgnieniu oka chwycił za kark Żbika i Lisa. Szamotali się, ale Bolek był silny. Nie wydaję mi się.

Tytus orangutan spanikował. Strach miał w oczach.

- Proszę ich puścić. Marco zrób coś!
- Nic nie zrobię. Bolek jest w porządku. To dostanę whiskas? – spytał kot Marco, a jego ogon z podniecenia zaświecił się jeszcze jaśniej.
- Nie wierzę – zaciskał zęby Żbik – Widać wiewiórki w twoim wypadku poniosły klęskę. Byłeś narkomanem i jesteś nim nadal. Uzależnili cię od Whiskas!
- Dostaniesz dostaniesz – rzekł Bolek uśmiechając się i ignorując szamoczącego się Żbika (cicho cicho kotku).
- Nie wydaję mi się! – rzekł piskliwy głos u drzwi. – Tytus chodź tu!
Tytus nie wierzył własnym oczom.
- Jeż Grzegorz! – podbiegł i chwycił jeża jakby chciał rzucić mu się w ramiona, niepewnie go jednak trzymał, nie wiedząc za bardzo jak to zrobić. W końcu spytał: - Szedłeś
za nami?
- Tak – odparł jeż - i teraz również wiedziałem, że wylewnie mnie przywitasz i chwycisz w ręce. A teraz rzucaj!!!
- Słucham? – Tytus drugą ręką podrapał się po głowie.
- No rzucaj mną kurwa w Bolka a ja nastroszę kolce!
- Aaa – skumała małpa po czasie (taki niekumate te małpy, a mówi się, że umieją pić Pepsi, ech – pomyślał jeż – zoo legend)

Tytus jakby wyczytał myśli jeża i naprawiając nielotność umysłu z całej siły rzucił jeżem w Bolka. J
eż podczas lotu jak rzekł, tak nastroszył kolce. Jeż Grzegorz wbił się w twarz Bolka. Poleciała krew. Bolek zawył i wypuścił żbika oraz lisa z rąk.

Tytus szybkim ruchem chwytnych łap małpy wyrwał jeża z zakrwawionej twarzy Bolka i jak pozostali czmychnął ku wyjścia. Stanał jednak w drzwiach i spojrzał na Marco:

- Idziesz z nami? – spytał.

Kot Marco miał łzy w oczach.

- Nie mogę. – chlipał.

Tytus machnął ręką.

Małpa, lis, żbik i jeż uciekli z cyrku, a kot Marco został.

Płakał jak bóbr.




ROZDZIALIK 5
PO POWROCIE DO LASU ORAZ JESZCZE JEDEN NIEOCZEKIWANY POWRÓT ORAZ KONIEC


Zebranie zwierząt odbywało się w nocy.

Zwierzęta były poruszone. Wiewiórki leczyły rany Żbika po pojedynku z kotem Marco. Żubr odznaczył wszystkich medalami. Lis Tomasz kończył opowieść:

- Nie dość, że nie chciał wrócić, to chciał aby nas ludzie uwięzili! – żałość była słyszalna w jego głosie.

„Nie możliwe” – szmer był słyszalny.

- Zdrajca! – krzyknęły bobry jednym głosem.
- Nie możliwe! – szeptały mrówkojady powoli zaczynając wierzyć.
- Na dowód mamy plakat – Tytus rozwinął plakat na którym kto Marco reklamował cyrk Bolka i Lolka.

Nikt już nie miał wątpliwości. Nawet krety, które i tym razem wyszły na powierzchnie.

- Zdrajca! – krzyknęły wszystkie zwierzęta, a wtórowało im echo.
- Mamy jeszcze jedną smutną nowinę – rzekł Żbik dziękując ruchem głowy wiewiórkom za opatrunek – koń Bronisław nie wrócił z nami. Zgubiliśmy go w tłumie w trakcie ucieczki.
- Hola hola! – rzekł znajomy głos zza drzew. – Nie nie wrócił. Tylko dokończył za Was sprawę.

Koń Bronisław wyszedł zza drzew.

Wszyscy jęknęli ze zdziwienia. Krety schowały się do podziemi a strusie zanurzyły głowę w piasek. Powodem jęknięcia nie był jedynie fakt, że koń pojawił się z znienacka (po raz drugi zresztą w podobnych okolicznościach spotkania zwierząt), ale to, że otaczała go jasna poświata.

Jasna poświata bijąca z ogona kota Marco leżącego na grzbiecie konia Bronisława. Kot Marco był cały poobijany. Półprzytomnie patrzył na zwierzęta.

Dzięcioły rozdziawiły dziub z niedowierzania.

- Po waszym czmychnięciu – mówił koń, który mówi – Bolek i Lolek chcieli ukatrupić Marco. Uratowałem go.
- Uratowałeś zdrajce!– bobry wymierzyły palcem /w nierównej walce? – przyp. WWO/
Wszyscy mieli groźne miny patrząc na kota Marco.
- Kot Marco ma wam coś do powiedzenia – rzekł koń Bronisław.
- Nie chcemy go słuchać – krzyczały Tukany, jeżozwierze, wilki i lisy. Wszystkie zwierzęta zaczęły się zbliżać do konia Bronisława i leżącego na jego grzbiecie kota Marco (wszystkie oprócz strusie które zakotwiczyły się łbem w ziemię i kretów pod nią schowanych, dosłownie wszystkie… czujecie dreszczyk emocji?)

Zaczeły tworzyć krąg. Krąg wściekłości

- Dajcie mu powiedzieć. – zarządził Żubr jednakowoż zdając sobie sprawę, że nie za bardzo panuje nad sytuacją i niepewny żubrzy głos mając.

Wilki szczerzyły kły ale zatrzymały się.

Kot Marco ledwie się podniósł. Zszedł z konia Bronisława. Krew leciała mu z pyska. Ogon jego zapalał się i gasł. Wyglądał żałośnie.

- Słuchajcie – powiedział i wypluł zęba (górnego kła gwoli ścisłości) – wiem, że zachowałem się jak tchórz, jak zdrajca wiem to.

Krąg stawał się coraz mniejszy w miarę mówienia kota.

- Ale miałem wysłać do was list. List ostrzegający. Nie mogłem niestety przybyć do was i wam tego co zaraz powiem rzec osobiście… Nie mogłem, bo uzależnili mnie. Nie wiem czy wiecie ale dawali mi też zastrzyki jak to się u nich mówi – chodziłem do Weterynarza… Ale nie to jest istotne… Jest istotne to co chcę wam powiedzieć. Proszę wysłuchajcie mnie uważnie – musicie uciekać stąd!

Kot chciał kontynuować, niestety nie zdążył.

W momencie jego mowy toczyła się bowiem taka oto dyskusja między bobrami:

- Co on gada?
- Nie wiem coś bełkocze… - rzekł bobr i w momencie gdy kot rzekł „musicie stąd uciekać” krzyknął: - Ukarać go!

Cały las zwierząt powtórzył. A niebawem lisy dodały:

- Zabić go!

Świat zawirował. Kot próbował ich przekrzyczeć:

- Posłuchajcie to ważne… - zaraz po tych słowach kły jednego z wilków wbiły się w jego krtań.

Wszystkie zwierzęta rzuciły się na kota Marco.

Tu musimy przerwać barwne opisy, gdyż zbytnia przemoc (nie licząc bajek braci Grimm) nie jest na miejscu w tym oto gatunku.

Rzec można, że na nic zdała się interwencja Żubra, Żbika i tych którzy nie ulegli psychologii tłumu…

Najgorzej, że koń Bronisław też nie zdążył uciec.

Zwierzęta w dzikim szale nie rozróżniały kogo katują.

Kot Bronisław również został rozszarpany na strzępy.

Gdy świtało Żubr płakał nad dwojgiem martwych zwierząt, a każde z pozostałych żyjących miało takie wielkie wyrzuty sumienia, że niektóre samobójstwo popełniły niebawem.

I tylko sępy i hieny cieszyły się z uczty jaką do tej pory nieprzyjazny im las niespodziewanie zgotował (jeden z sępów znany był z innej bajki z wyjadania żebra… wciąż i wciąż ale na tę okoliczność przerwał, chcąc spróbować również koniny).

Rzec również można, że noc ta przeszła do historii.

Odkąd w lesie pojawiły się hieny i sępy żadne ze zwierząt nie przemówiło do siebie, ani między sobą.

Noc ta przeszła do historii jako Noc utraty ludzkiej mowy.

Zresztą niewiele później las ten przestał istnieć.

Wkroczyły piły łańcuchowe.

Kłusownicy.

Nad tym terenem zapanował homo sapiens /Lolka wybrano na prezydenta, a Bolka na premiera/.

I to była ta ważna informacja, której nie zdążył przekazać Kot Marco co świecący ogon miał (vel. MIAUUUUUUU).

Gdyby tylko dali mu wtedy dokończyć, co powiedzieć chciał, być może zwierzęta i las żyliby w nim długo i szczęśliwie.

Niestety.

Nie w tej bajce.



EPILOG

Nikt z nas nie lubi europejskich zakończeń. Wszyscy lubią amerykańskie happy-endy. Warto zatem dodać, choć w sumie na bajkę nie przystało, ale nie jest to normalna bajka, więc udzielam sobie dyspensy, że kot Marco mieszkając u ludzi wdał się w pewien zakazany romans…

Romans z piękną kocicą. Ale zakazany o tyle, że była to kocica z gatunku homo-sapiens… Z tego związku narodziło się dziecko.

Pół kot.

Pół człowiek

Ale to temat na inną bajkę.

Dobranoc.

Śnijcie dobrze.

16 grudnia 2007

Stany haelucynogenne...

W swoim życiu miałem kilka doznań stanów halucynogennych.

Stan 1.

LSD. Połówka. Pierwszy raz. Zjedzone wspólnie z dziewczyną podczas Sylwestra. Bad trip.

Oj. To był błąd. Po pierwsze to, że w Sylwestra, po drugie to, że z dziewczyną.
Zasada nr 1 - pierwszego kwasa trzeba jeść z ziomalami, którzy już mają doświadczenie. Którzy wprowadzą w fazę. Z przewodnikami. Broń boże z kobietą. Kwas musi jednoczyć wszystkie jedzące go istoty. Muszą nadawać na tych samych falach. Kobieta i mężczyzna rzadko kiedy nadają na wspólnych falach. Jesteśmy z Marsa, a one z Wenus. Zjedzenie pierwszego kwasa ze swoją kobietą to jak pójście z przyszłą żoną na wieczór kawalerski.
Zasada nr 2 - otoczenie. Przyjazne otoczenie. Znane otoczenie.
Obie zasady zostały złamane. Po pierwsze ani ja ani ona nie wiedzieliśmy jak to zadziała. Po drugie byliśmy na imprezie znajomych mojego ziomka. Prawie nikogo nie znaliśmy. Na szczęście była to domówka, więc można było się mniej więcej odnaleźć. Gorzej, że mój ziom ze swoją dziewczyną zostawił mnie z moją nakwaszoną wśród obcych ludzi, ulatniając się przed północą.
I wtedy się zaczęło... Świat zawirował. Moja kobieta, która nie paliła papierosów zaczęła połykać dym... Innymi słowy brała ode mnie fajki i zaciągała się aż do zakrzsztuszenia... Paląc wyginała się przypominając węża. Zeschizowałem się ostro. Bałem się jak skurwysyn, że sobie krzywdę tym zrobi.
Zasada nr 3 - nie patrz w lustro. Nie mogąc patrzeć na połykanie dymu przez panią N. załapałem fazę chodzenia po mieszkaniu i wpatrywania się we wszelkie możliwe lustra. Nie pamiętam co widziałem w swoim ryju. Przed jednym stałem spokojnie około pół godziny i nagle zobaczyłem w nim Klauna z filmu i książki "To"Stephena Kinga. To było pierwsze skojarzenie. Potem minęło, bo zdałem sobie sprawę, że to moja kobieta.
- Chodź.... zobacz - powiedziała i zaciągnęła się dymem. Zakasłała.
- Co ty robisz! -krzyknąłem.
I nagle zobaczyłem, że wszyscy z imprezy nas obserwują. Musieliśmy uciekać. Chwyciłem N. pod ramię i skryliśmy się w kuchni. Ja usiadłem na taborecie. Ona usiadła mi na kolanach. Po chwili otworzyła szufladę i wyjęła z niej nóż. Zaczęła się w nim przeglądać, załapując lustrzaną fazę. Wyrwałem jej nóż z ręki. Odłożyłem na bok
- Uspokój się, krzywdę sobie zrobisz - ojcowskie uczucia obudziły się we mnie w wieku 16 lat, bo to dawno było, tak swoją drogą.
- Dobrze. - powiedziała, jednak znów sięgnęła do szuflady. Tym razem wyjęła z niej korkociąg i zamaszystym ruchem przystawiła mi do czubka głowy.
- Ufasz mi? - zapytała.
Paradoksalnie poczułem błogość w tym momencie. To był test zaufania. Kochałem ją wtedy, więc nie zareagowałem strachem o dziwo, tylko odrzekłem, że tak. Przeszedłem test. Odłożyła korkociąg. To niesamowite, że na kwasie człowiek kontroluje siebie tak naprawdę. Ona była świadoma swoich poczynań. Ja też. Wszystko kwestia mózgu. Kwestia neuronów. Kwestia zmian chemicznych.
- Chodźmy do ludzi - powiedziałem i to był błąd.
Zasada nr 4: ludzie skwaszeni powinni przebywać tylko i wyłącznie wśród skwaszonych. Podobnie chyba jak z jaraniem, tylko że tu jedność fazy to podstawa. Jedność odbierania na tych samych falach.
Poszliśmy i zaczęło się najgorsze.
Zaczęli pytać nas. Jak długo się znamy itd. Nie pamiętam co odpowiadaliśmy. N. odpowiadała. I faza z lustra powróciła. Znów widziałem w niej potwora z filmu "To". Wstydziłem jej się. Brrrr... Błagałem, żeby ten stan zniknął. Nie dało rady. Chciałem stamtąd spierdalać jak szybko się da. Odwiozłem N. taksówką do domu, ale faza nie przechodziła. Cały czas miałem jej oblicze. Złe oblicze - oblicze węża połykającego dym - przed oczami.
Chciałem jak najszybciej zasnąć by obudzić się. By koszmar się skończył. Jednak po kwasie tak łatwo nie jest zasnąć. Nie mogłem. Koszmar trwał. Chciałem żeby się skończył. Skumajcie - osobę którą ubóstwiałem widziałem przed oczyma jako potwora. To nie była halucynacja. To było przeświadczenie, że mi się nie podoba. Włączyłem telewizor. Zwierzenia w taksówce. HBO. Facet robi lasce minetę. Wyłączyłem TV. Znów próbowałem zasnąć. Gówno. Nie dało rady. Na zewnątrz świtało. CHCĘ KURWA ŻEBY SIĘ FAZA SKOŃĆZYŁA - krzyczałem wewnętrznie. Byłem bliski zakończenia jej w jeden możliwy sposób... ale ciii... na szczęście nie stanąłem na parapecie. Ci co popełniają samobójstwa po narkotykach prawdopodobnie robią to aby zakończyć fazę. Zakończyć bad trip. Tak mi się wydaje.
Dorwałem się do półki z kasetami. Wygrzebałem TOTAL RECALL - pamięć absolutna na podstawie Dicka (ten to miał te stany chyba codziennie, pozazdrościć). Ten film mnie uspokoił. A wiecie dlaczego? Bo na kwasie wydawał się cholernie głupi! Serio. Prawie się śmiałem oglądając go. Nieudolna gra aktorska. GRA. Wszystko w nim było sztuczne. Co dziwne jak oglądam go na freszu nie widzę tych głupot które widziałem wtedy. Czyżby kwas pokazywał prawdę? Wrócę do tego. W domu domownicy zaczęli się budzić. Ani się obejrzałem a była 8.30. Na 9 poszedłem do kościoła. Po powrocie udało mi się zasnąć. Gdy się obudziłem nadal czułem lekką fazkę, ale bez koszmaru. Znów kochałem N. Znów mi się podobała. Spotkaliśmy się i fajna była. Dwuetyloamid kwasu lizergowego wyparował z organizmu. N. jako klaun z filmu "To" również. Tylko chemia miłości działała. Przeżycia związane z tym stanem opisałem w opowiadaniu pt. "Błazen przeznaczenia" z cyklu opowieści psychodeliczne ubarwiając i dodając kwestię projekcji astralnych. Do tej pory ani magazyn "Science fiction", ani "Nowa fantastyka" nie chce go opublikować. A szkoda, bo fajne jest.
Co ciekawe po rozstaniu z N. gdy przecierpiałem utratę patrzyłem na nią i nie podobała mi się. Gdy chemia miłości wyparowała widziałem w niej to co podczas owego Sylwestra bodajże 1999 roku. Kwas pokazał prawdę?
Ocena: 1

Stan 2.

LSD. Połówka. Wraz z ziomalami - Jarek, Drocha, potem PS + niekwaszący Lewariczi /nota bene ten od Sylwestra powyżej/. Pozdro.

Fajnie było. Fajna bania tym razem. Zjedliśmy u kumpla na chacie. Duży domek + Playstation nr 1 wtedy (pamiętacie te czasy szczeniaki?). Największą fazę załapaliśmy przy grze "Paparapa", czy coś w tym stylu - jak to dziś wspominam to śmiech gości na mych ustach. Pragnę wykrzyczeć pisząc: Buahahahahahahaha. Już wyjaśniam - jest to taka gierka w której steruje się hip-hopowcem, który tańczy i rymuje. Ale najlepsze jest to że ten koleżka z gry jest jakby wycięty z kartonu a jednocześnie w trójwymiarze. Czekajcie, żeby Wam to uświadomić poszukam screeena. Już mam - patrzcie - Ci co jedli kwasa skumają o co biega i jaka bania może być grając w tą grę (dodam, że wtedy wszyscy jaraliśmy się ostro i nagrywaliśmy ostro rap, więc tym bardziej).

Buahahahaa. Gdybyście jeszcze widzieli, jak Ci kolesie się ruszają. Leżeliśmy i zwijaliśmy się ze śmiechu. Serio. Masakra. Non stop przez godzinę chyba jak nie więcej. I to jest właśnie spoko - dobra wkrętka na początek fazy i nie ma mowy o bad tripie.

I wtedy zadzwonił Lewar. Okazało się, że starzy dali mu samochód i wpada do nas. Wpadł. Ale na kwasa się nie dał namówić, za to nas namówił na przejażdżkę. Wsiedliśmy do fury i jedziemy. Gęby nam nie przestały się zamykać. Ponieważ Lewar wiedział, że kwasiliśmy zabrał nas na początek w jakieś odludne miejsce /tu mały wtręt: on nie chciał jeść kwasa bo jadł kiedyś na imprezie u mnie i miał bad trip, ponieważ prawie zaliczyliśmy zgona takiej laski przyjaciółki jego laski, gdyż chłopaki ją tak upili i zjarali że piana potoczyła się z ust i straciła przytomność - ale temat imprez u mojego starego na chacie to temat na oddzielną opowieść, którą kiedyś Wam przedstawie/. A zatem chłopak chciał na zeschizować więc zabrał w pobliże jakiejś kapliczki. Mgła wokół była kurewska. Ale my się nie daliśmy, gdyż Paparapa na początek fazy zrobił swoje w czaszce i nawet duch Hitlera nie mógłby nas zeschizować (żeby być zupełnie szczerym to Drocha się zeschizował - prawda, ale nie ze względu na kapliczkę, czy mgłę ale na schizę, że jego starzy mogą podejrzewać, że ćpa... siedział na przednim siedzeniu więc widocznie Lewariczi dopiął swego i zeschizował go. Nevermind). Teraz jak na to patrzę, to rzeczywiście MR. L prawdopodobnie przyjechał po to by nam coś wkręcić. Jak to mawiają: "Psikus kurwa jego mać." Paparapa jednak wygrał z jego umiejętnościami wkręcania.

Pojechaliśmy do miasta w poszukiwaniu Paszczy /PS/. On non-stop przebywał w kawiarence internetowej. Tego wieczoru też był tam podobno, więc uderzyliśmy. Komórka jego się nie odzwywała, więc postanowiłem udać się na misje w celu wyciągnięcia go z kafejki /gwoli ścisłości jebaki leśne mnie tam wysłały/. Więc wchodzę do kafejki skwaszony. A PS opowiadał o tym kolesiu który prowadził kafejkę, młodym ziomku /Ech gdzie te czasy gdzie na każdym rogu była kafejka bo net w domu kosztował 5/h przez numer 222 cośtam TPSA i modem. Ech./ Palił on z tym ziomkiem zioło. Wtedy trzeba było wybierać kafejke jak dzisiaj puby w których spędza się czas. /nota bene tą kafejkę o której mówię zamknęli w ŁDZ bo rzekomo drukowała fałszywe banknoty. Prawdziwi łódzcy gracze wiedzą o jakim miejscu mówię. Boże kocham to miasto! Allelujah ;)/ Dobra wracając. Więc, ja wiem że Paszcza zna tego kolesia i że on powinien znać Paszczę. Więc wbijam się do kafejki skwaszony. Rozglądam. A Paszczy nie ma nigdzie. Więc w skwaszonym umyśle pojawia się pomysł. Podchodzę do kolesia prowadzącego kafejkę /nawet nie wiem, czy to ten o którym mówił PS/. Podchodzę i pytam:
- Przepraszam. Czy jest może Paszcza?
On na mnie patrzy jak na wariata (nie dziwne zresztą - skwaszenie - podobne do schizofrenii rzeknę Wam - jest) i mówi:
- Słucham?
- No czy jest PS?
On nadal nie kuma, więc ja na największej fazie mówię:
- No... on cię zna.... mówił o tobie, więc ty też go znasz, więc czy jest może?
Bełkot straszny - myśle sobie - ale patrzę na kolesia. Ten kiwa przecząco głową. No to ja mówię dzięki - nara i ulatniam się.
Wbijam do samochodu a oni mi mówią, że Paszcza jest na przystanku nieopodal. Beka. Jedziemy. Zabieramy PSa z przystanku. Sam fakt, że on się nagle pojawił budzi niemałe kwasowe zamieszanie, a fakt że też bierze połówkę jeszcze większe... No więc jedziemy dalej. 5 osób w samochodzie i widzimy laseczkę idącą samotnie wzdłuż jezdni. No to jebaki mi wkręcają, żebym zagadał. Lewar zatrzymuje się. Ja odkręcam szybkę i pytam:
- Może podwieść?
- Nie dziękuję - odpowiada dziewczyna i uśmiecha się. Ale to dziwne nie... ona wcale się nie uśmiecha. Ona się ze mnie śmieje. Ale czemu? Nie ona się nie śmieje. Wszyscy wokół mają bekę... No dobra wkręt się udał...
Po prostu nie pomyślałem, że samochód jest 5cio osobowy, a już 5 osób w nim siedzi. Więc zlewając Buahaha oddalamy się w dalszy rajd po mieście.
I wreszcie. Ulica Kościuszki i panie przed bankiem.
- No gruby zagadaj - mówią do mnie.
- Ja zagadałem autostpowiczkę...
Paszczy włączyła się jazda więc mówi:
- Dobra ja to zrobię.
A zatem Toyotka Corrollka zatrzymuje się przy paniach lekkich obyczajów i PS wychyla się zza szybki:
- Za ile laseczka? - pyta.
- 50 zł - odpowiada kurewka ubrana w minówę.
- 50 zł to chyba na nas pięciu - ripostuje Paszcza.
- Jest was tylu w samochodzie to sami sobie poradzicie - gasi go potomkini Marii Magdaleny.
Ruszamy z piskiem opon.
uuu ale cię pojechała ziomuś. I beka. Jedynie Drocha smutny martwią go starzy.
No właśnie smutny bo właśnie wracamy do niego. Bo to całonocne kwaszenie było.
I jak w filmie i w tej historii mamy klamrę, gdyż faza kończy się przy Playstation. Tym razem przy bijatyce. Nie pamiętam tytułu ale walczyło się ludźmi, którzy przy odpowiedniej kombinacji ciosów zamieniali się w zwierzęta. Pamiętam Jarka, który grał i zmieniał się w lwa, a przy zamianie ryczał wpatrując się w TV - wrraaaaaaaauuuuuuuuuuuuuuuuu! Miał banie. Ci co nie jedli kwasika nie skumają.
Wypas zabawa była. Nie zapomnę. Pisząc to aż mam ochotę złamać moje obecne zasady. Ech....
Ocena: 5+

Stan 3

LSD. Połówka. Puck. Na plaży. Ziomal ze studiów jego ziomale z miasta + jego dziewczyna i jej koleżanki (niekwaszące).


Oj działo się.
Po zjedzeniu udaliśmy się na plaże. Po drodze kolega Łukasz, bo o nim tu mowa klękał przed obrazami i figurkami (w Pucku przy domkach dużo osób ma figurki Matki Boskiej), a gdy zobaczył zakład pogrzebowy postanowił wejść do środka.
- Przepraszam. Można wypróbować? - zapytał siedzącego na krzesełku grubego pana, wskazując na trumnę.
- Oczywiście. - odpowiedział grubas, niespodziewając się iż ów młody człowiek pyta poważnie. Zapewne dlatego miał tak zdziwiony wyraz twarzy, gdy Łukasz wskoczył do trumny a ja to kręciłem kamerą. I nagle pojawia się kobieta, prawdopodobnie właścicielka:
- Panie Kupski, co pan tu robi? - zapytała grubasa. A ten jak gdyby nigdy nic:
- Co ja robię? Co ten tu robi - powiedział wskazując na Łukasza.
Nie wierzycie? Mam to na kamerze, muszę odgrzebać kasety i wrzucić to tutaj.
Dobra jesteśmy na plaży. Faza się pojawia. Powiem Wam, że tym razem dziwnie było, bo wkręciłem sobie, że nic nie czuje. I marudziłem im że nie mam jazdy. Ale jak przejrzałem kasety z kamery to uuuuu.... miałem fazę już wtedy. Oczywiście z biegiem sekund, minut, godzin wkręt minął i jednak czułem jazdę. Oj czułem. Śmiechawa ostra. Nie pamiętam za bardzo ale działo się. Np. zamiast kąpać się w zatoce szliśmy do niej i siadaliśmy w kółku mówiąc że to jakuzzi... I chyba cygara mieliśmy. Był taki motyw.
Kolejnym motywem był fakt, że miałem przy sobie Magazyn Hip-Hop.pl i było tam strasznie chujowe zdjęcie Peji. Musielibyście to zobaczyć. Peja na zdjęciu miał zeza. A na domiar złego było na całą stronę. Jak pokazałem chłopakom to tarzaliśmy się w piasku przez półgodziny. Ale żebyście to skumali to musielibyście zobaczyć zdjęcie. Jak odnajdę kasety z kamery to wrzucę, a póki co mnie więcej wyglądało tak (gorzej bo z zezem):


W każdym razie wzięliśmy to zdjęcie i umieściliśmy w piasku. Potem zrobiliśmy kopiec i mówiliśmy ludziom wokół, a także tym którzy przechodzili, że Peja z nami leży. Że opala się z nami. To była nasza chluba. Jakieś dziewczyny przechodziły, więc nie omieszkaliśmy zapytać - Ej. Znacie Peje? Leży z nami.
Śmiały się. My też.
Beka. Heh. Może kiedyś Wam to puszczę.
Jedyne co pamiętam też dobrze, to że wokół na plaży był spokój i cisza jak makiem zasiał. To znaczy byli ludzie, ale zachowywali się jakby byli w bibliotece, cichutko cichuteńko....a my darliśmy ryja na całego!!!!!!!!!!!! Uff.
Potem zaczęło się ściemniać. Poszliśmy z plaży do miasta coś zjeść. W sklepie też jakaś akcja była. Nie pamiętam.

A gdy zrobił się wieczór ulice Pucka opustoszały. I o dziwo kluby nie były czynne. Więc spacerowaliśmy wśród kamienic. Wtedy to po raz pierwszy w mym umyśle narodziła się jazda zwana fazą makiety. Kwasik działał nadal ale jego szczyt minął. To było lekkie zejście. I rzekłbym lekko bad-tripowe. Już wyjaśniam. Otóż faza makiety polega na tym, że wydaje ci się że wokół wszystko jest makietą. A ty jesteś maleńkim ludzikiem chodzącym wśród kartonowych, makietowych atrap budynków, ulic sklepów. Widzisz siebie jakby od góry. Czasami faza makiety wraca do mnie gdy zasypiam. Widzę wtedy jakby nie było ścian. Wiem, że blok wokół to karton w którym poupychane są malutkie ludziki. Widzę to jakbym patrzył na miasto, blok, dom od góry. Brrr.
Potem miałem zejście. Tym razem zasnąć było w miarę łatwo.
Ocena: 4+

Stan 4.

LSD. Połówka. Garaż u mojego taty. Inauguracja studia nagrań.


Wziąłem sprzęt do taty i mieliśmy nagrywać płytę w garażu. Na rozpoczęcie zrobiliśmy imprezkę. W sumie nie miałem bad-tripa, ale przyjemnie też nie było. Grill rozpaliliśmy na zewnątrz garażu. Fazka się wkręcała, ale ponieważ byłem w miarę u siebie, musiałem pilnować wszystkiego wokół, więc wyluzowany nie byłem. Zatem nie pamiętam fajnych motywów w trakcie. Pamiętam koniec - efekt mojego niedopilnowania ziomali. Chłopaki wzięli podpałkę do grila i na ulicy nią tagowali (sic!) a potem podpalili. To mi się nawet podobało, bo ulica płonęła tagiem! To była jazda. Wszystko mogło być OK, ale przyjechała policja. Wtedy mój ojciec się wkurwił i wyjebał wszystkich z garażu. A że kolega był samochodem, a prowadzić nie bardzo mógł to chłopaki zamówili sobie pizze i policja przyjechała po raz drugi... Na szczęście dzięki mojej interwencji nie zgarnęli ich na izbę, niestety kolega po odjechaniu policji musiał jechać samochodem. Z tego co mi opowiadali to zatrzymali się w pobliskim lasku, bo nie dość że tylko on miał prawo jazdy to jeszcze był skwaszony i najebany.
Tym razem nie mogłem zasnąć. Po raz pierwszy wkurwiłem się na ziomali, bo zjebali mi doszczętnie fazę (ci sami co ze stanu nr 2, więc dziwne). Na kwasie napisałem list kończący naszą znajomość. Miałem go nawet wysłać. Ale na freszu stwierdziłem jakie to strasznie idiotyczne. Heh. Są ziomkami do dziś, choć nie mamy ze sobą takiego kontaktu jak wtedy. Pozdro.
Ocena: 3

Stan 5.
Grzyby halucynogenne. Palmiarnia w Łodzi. Ziomale z roku: Maciek, Łukasz Sz. aka Wujas, Łukasz (Ludek).

Zjedliśmy grzyby wrzucone do hamburgera i udaliśmy się do Palmiarni. Pech chciał, że była zamknięta, więc chodziliśmy wśród terenu otwartego - parku przy Palmiarni.

Był to najciekawszy stan. Bo z filozoficznym a nie zabawowym przeżyciem.
Otóż wtedy silnie zrozumiałem jaką siłę ma przeznaczenie w życiu człowieka. Opowiem Wam czemu: po krótkim spacerze zatrzymaliśmy się w altance... takiej na podwyższeniu. I jakoś tak się wszyscy ustawili, że pojawiła się schiza, że jesteśmy pionkami na szachownicy. Zaczęliśmy zmieniać ustawienie. Schiza szachów trwała długo, lecz szybko zniknęła (znudziła się?). Postanowiliśmy spacerować dalej. I czujcie do jakiego miejsca dochodzimy. Dochodzimy do miejsca gdzie w parku z ławkami, gdzie ludzie grają w szachy! Tam była szachownica, teraz szachy! Przypadek? Czy przeznaczenie? I pojawiają się skojarzenia - szachy - zabawa - zabawa - dzieci. Zaczęliśmy rozmawiać, czy psychicznie jesteśmy dziećmi... Potem temat zszedł czy każdy z nas mógłby mieć dziecko. Rozmawiamy o dzieciach i nagle widzimy dziadka, który idzie z dzieckiem... I nie uwierzycie - to dziecko podbiega do nas! Autentycznie! Rozmowa o dzieciach, a tu mały kajtek patrzy na kolegę. No szczena mi opadła. Szachownica - szachy, rozmowa o dzieciach - dziecko!
- Idź do dziadka! - krzyknąłem bo napięcie było dość duże i ktoś je rozładować musiał (wszyscy z opadniętymi szczenami nie mogliśmy wiecznie trwać na tej stopklatce z dzieciakiem w roli głównej).
Dzieciak przestraszył się uciekł.
Wracając do domów kolega Ludek (pozdro białasie!) tak to interpretował: że mózg nasz wysyła sigille. Podświadomie o czymś myślimy i to się spełnia. Myśleliśmy o szachach przyciągnęliśmy miejsce z szachami. Myśleliśmy o dzieciakach - przyciągnęliśmy dzieciaka. Bania.
Ja jednak tłumaczę to inaczej - to było przeznaczone, a wszelkie rzeczy wcześniejsze były znakami co się zaraz zdarzy (schiza że stoimy jak na szachownicy antycypowała wydarzenie, że trafimy w miejsce w którym ludzie grają w szachy ; rozmowa o dzieciakach antycypowała, że spotkamy dzieciaka itp.)
Zwał jak zwał ale dziwne doświadczenie.

Ze względu na to ocena: 5

Stan 6.

Nic. Na trzeźwo. Wrażenie wychodzenia z ciała. Dom.

Zasypiając swego czasu parę razy zdarzyło mi się doznać przedziwnego uczucia.
Ból w klatce piersiowej. Wrażenie obecności... Ktoś stoi obok. I nagle. Wiem, że mam zamknięte oczy a widzę swój pokój. Oraz czuje, że oprócz leżącego ciała jest w nim drugie. Podnoszę rękę. Jedna ręka zostaje nieruchoma, ta druga, jakby astralna odrywa się od tej w ciele. To samo czynie z drugą. Jednak nie udaje mi się to z resztą ciała. I strach przy tym. Uczucie niewytłumaczalnego strachu... Zdarzyło się parę razy w różnych miejscach - w Łodzi i w Katowicach, zawsze po położeniu się spać. I zawsze po tym doświadczeniu budzisz się, ale nie tak jak z normalnego snu... nie jest się ani rozespanym, ani półprzytomnym. Obudzenie po tym zjawisku jest jak wyrwanie ze snu. Ma się mnóstwo energii. Dziwne.
Sprawdziłem w necie - stan ten psychologowie nazywają desocjacją, a inni fanatycy - out of body expierience, czyli projekcja astralna. Niektórzy specjalnie ćwiczą umiejętność wychodzenia z ciała i na jakiś przedziwnych forach mówią, że po wyjściu mogli być na księżycu, cofać się w przeszłość, obcować z duchami... Więc albo to tłumaczyć jako świadomy sen, albo rzeczywiście jako kontakt z tą drugą niewidoczną rzeczywistością. Ciekawe. Ale obecnie - nie praktykuje. Boje się.

Ocena: 5



Stan 7 - last but not least...

Przyspieszony rytm serca.
Niemożność zaśnięcia.
Myśli wokół tego samego.
Przyspieszony rytm serca. Puls podwyższony.
Amfetamina??? O nie. Coś dużo lepszego - bo bez zwały (przynajmniej na początku, bo po już tak)
Koka? O nie coś dużo lepszego - bo nie okłamujesz siebie, że jesteś Bogiem. Ktoś inny jest dla Ciebie Bogiem.
Odpowiedź jest prosta: miłość...
Raz mi się zdarzyła - ta mocna wersja tego narkotyku (później już słabsze, albo jakieś ściemnione). Raz się zdarzyła i jak szybko pojawiła tak szybko zniknęła. Generalnie polecam, najbardziej ze wszystkich stanów. Nawet ze względu na efekt uboczny - zwałę rozstaniową.

Ocena: 6+

14 grudnia 2007

Zielona nagrywka

Zielona nagrywka przeprowadzona podczas relaksu w parku Matejki w Łodzi z ludźmi z roku w 2002 roku :)

Osoby rozmowy : Łukasz Sz. aka Wujas, Maciek aka Maciek, Magda aka Magda, oraz ja.

Tematy : wkręt o samostrzyżącej brodzie, dragi u dzieciaków i dziennikarzy /czyli w telewizji palą!/, oraz o kwasach słów kilka.

Zapraszam do posłuchania
/wymagany Flash Player/


Sam na sam

Samotność dusi, za gardło chwyta...
... ale z drugiej strony może i dobrze, bo z tego co pamiętam to miałem popieprzone związki. A teraz tak, jak wszyscy głosujący na PO, pragnąłbym normalności /choć akurat na to nie głosowałem, paradoksalnie/. A jedyna normalność - to w moim przypadku to chyba brak związku, bo jak popatrze w przeszłość to normalności nie widać... Kilka przykładów...

Z pierwszą niunią związany był ból. Otóż dostawałem wpierdol od jej kolegów z osiedla. Za każdym razem gdy przychodziłem do niej musiała szykować okłady... To wyglądało mniej więcej tak - szedłem do Natalii i podbijali do mnie jej ziomale i mówili:
- Ej ty kurwa, co Ty tak na luzie chodzisz po naszej ośce?
Ja pytam: - To znaczy jak?
- Chcesz wiedzieć jak? A tak!
I dostaje gonga w ryj. Po ciosie w nos raczej za wiele nie da się zrobić w kwestii obrony... Bo widok krwi paraliżuje. Więc z reguły spierdala się i mówi:
- Kochanie... Znów dostałem.
Żałosne. A więc i śmieszne.
A wracając znów ci sami podbijają, tylko że tym razem oko.
Dzień później znów ci sami siedzą na ławce. A ja z podbitym okiem idę luzacko ich osiedlem. No więc nie mogą na to pozwolić. Znów podchodzą.
- Ej. Masz fajkę.
Mówię, że mam, wyjmuję paczkę, chcę go poczęstować, a ten wyrywa mi z ręki całą ramkę i jakby nigdy nic odchodzi...
Noż kurwa!
Dobrze, że ze mną zerwała, bo podobno tasaki szykowali. Widocznie nie chciała mieć chłopaka-zombie. I dobrze. Rzekłbym bardzo dobrze.

Następny związek był nieskonsumowany. Rzekłbym imprezowy. Widywaliśmy się tylko na imprezach. I tak miało zostać. I tu też ciekawa kwestia - laska mi mówi, że chcę się ze mną przespać, a potem znika bez śladu po jednej z imprez. Ostatnio ją spotykam, a ona mówi, że się spieszy. Ja myślałem kurwa, że rzuci mi się na szyję po tamtym wyznaniu. Ale widocznie sprawa uległa przedawnieniu. Nevermind.

Noi wreszcie poważny związek liczący 2,5 roku. Przyzwyczajenie, seks-nałóg i ... przyjaźń. Poważna sprawa. Oprócz jednej ważnej kwestii. Wstydziłem się trochę tej laski... Heh. Śmieszne? Raczej tragiczne. Poza tym faktem o dziwo ten związek był normalny. Tak normalny, że aż nienormalny. A raczej po prostu nudny. Jedno trzeba rzec - była mi oddana i zapatrzona we mnie jak nikt nigdy. To mi się tak podobało, tak bardzo podobało, że nawet mógłbym z nią być już zawsze. Ale oczywiście byłoby to egoistyczne, bo było mi z nią dobrze, ale jak mawia mój kolega motyli w brzuchu nie czułem. Co najwyżej swędzenie... bo sprawiała, że byłem sobą, pomagała mi. Mogłem po raz pierwszy w życiu poczuć normalność ( wspólne oglądanie TV, praca, normalna rodzina, obiady, szampan w wannie, tradycja itp.) Dla niej zapewne związek ze mną był czymś nienormalnym, bo kochanie się przy rodzicach za ścianą do najnormalniejszych pewnie nie należało. Poza tym nie kryje, że inne dziewczyny mi się podobały i nie omieszkałem z nimi flirtować, co któregoś dnia odkryła wchodząc w moje prywatne archiwum gadu (jak to mawiają Anglicy ciekawość zabiła kota, czyli ciekawość to pierwszy stopień do piekła...). Można jedynie dodać, że w kilka miesięcy po rozstaniu (ogólny powód: odległość) znalazła sobie męża i ma obecnie dziecko (na szczęście nie moje). A fakt błyskawiczności jej decyzji stanięcia na ślubnym kobiercu może prowadzić do wniosku, że też do najświętszych w kwestii wierności nie należała - patrz utwór "Ksiazezbajki" w poście 2xLove i tekst w nim: -"może wcześniej go miałaś...co? / Może wcześniej go miałaś, yoł"). Z Bogiem.

Co potem? Potem ciekawa inteligenta dziewczyna i długie rozmowy telefoniczne. Setki smsów. Kilka wspólnych nocy w akademiku... i dość specyficzna kwestia... lubiła robić to sama... lub patrzeć... To było nawet ciekawe, ale wytwarzało dystans... Poza tym bała się facetów, a strach okazywała pokazując wyniosłość w relacjach damsko-męskich. Wyniosłość graniczącą z pogardą. Więc pamiętnego Sylwestra 2006/2007, gdy po raz kolejny usłyszałem: - "Sio, sio, sio!" zamiast życzeń, postanowiłem jej powiedzieć o tym co myślę sprawiając, że płakała w momencie nadejścia magicznej godziny północy zwiastującej nasz dobiegający obecnie rok... i dobiegający wówczas związek. Szybko jednak znalazła sobie pocieszyciela. Bez odbioru. /co ciekawe moja eks strasznie była zainteresowana tą dziewczyną. Chyba jeszcze jej obecny mąż wtedy się jej nie oświadczył/

A ostatnio? No cóż ostatnio też było ciekawie... Ostatnio tematem przewodnim jest skrajność, można by rzec skrajność nad skrajnościami... a co za tym idzie na pewno nie "normalność", czyli o suczkach kontra świętych słów kilka /dokończenie ---> na tajnym blogu/

5 grudnia 2007

Nemezis.mp3 + konkurs

Zamieszczam najnowszy kawałek w całości. Proponuje słuchać na słuchawkach, gdyż jest to wersja jeszcze nie nagrana w studiu. Zakładajcie słuchawki i odpłyńcie.


rymy: NemezisEgo
prod.: Frankie & NemezisEgo
plik /około 8 MB/:
NemezisEgo-Nemezis.mp3

Wraz z tym kawałkiem razem z moim ziomem który prowadzi wydawnictwo ogłaszamy konkurs na komiks związany z boginią sprawiedliwości, zemsty i przeznaczenia oraz jej wysłannikiem posiadającym je Ego (może to być wersja superbohatera ;)
Pracę prosimy kierować na adres: wydawnictwo@nemezis.info

Najlepsze prace zostaną opublikowane w formie antologii komiksu dostępnej w księgarniach. Strona wydawnictwa: http://www.nemezis.info/

Wyniki konkursu kliknij tutaj



patronaci medialni konkursu:




REGULAMIN KONKURSU
NA KOMIKS O BOGINI NEMEZIS

1. Konkurs organizuje wydawnictwo audiowizualne NEMEZIS – http://www.nemezis.info/ wraz z art-blogiem http://www.nemezisego.blogspot.com/

2. Tematem konkursu jest opowieść o Nemezis – bogini sprawiedliwości, zemsty i przeznaczenia lub jej wysłannikach w dowolnym własnym wyobrażeniu. Inspiracją do opowieści może stać się utwór muzyczny zamieszczony pod tym adresem: http://nemezisego.blogspot.com/2007/12/nemezismp3-konkurs.html

3. Autorzy nadsyłają własne komiksy, lub scenariusze komiksów, nie publikowane wcześniej z podaniem imienia i nazwiska, dokładnego adresu pocztowego, oraz e-mail, wieku, wykształcenia w terminie do dnia 30 marca 2008 r na adres mailowy: wydawnictwo@nemezis.info lub pocztowy: NEMEZIS Skr. Poczt. 3 90-954 Łódź 4

4. Prace oceni profesjonalne jury, od którego decyzji nie przysługuje odwołanie.

5. Organizatorzy nie zwracają nadsyłanych prac

6. Wyniki konkursu zostaną opublikowane na http://www.nemezisego.blogspot.com/ oraz współpracujących z nami patronatów medialnych.

7. Najlepsze pracę zostaną opublikowane w antologii komiksu pt. NEMEZIS nakładem wydawnictwa audiowizualnego NEMEZIS.

8. Zastrzegamy możliwość przedłużenia terminu nadsyłania prac, lub odwołania konkursu w przypadku niewystarczającej ilości nadesłanych prac.

9. Prace powinny być w formacie A-4 do 15 stron.

10. Nagrodą będzie opublikowanie komiksu w formie antologii z ustalonym z wydawcą procentem ze sprzedaży dla każdego z autorów w antologii.

11. Pracę należy wysyłać do 31 marca 2008 roku /termin NIE może ulec zmianie/

3 grudnia 2007

Nie ma wojen!

Najnowszy kawałek nagrany wczoraj opublikowałem na tajnym blogu w całości. Tu macie fragment. Sprawdźcie to:


/wymagany Flash Player/

Dla tych co chcą usłyszeć cały utwór szczegóły dostania się na nemezisego2.blogspot.com --> tutaj

2 grudnia 2007

Postscriptum do dissa - naRAH freestyle!

Chciałem dać Rahimowi czas, ale wjechał mi na ambicje wpisując komentarze w poprzednim poście... Dlatego też nie daje mu szansy i nie czekam 24-godzin. Mogłeś podjąć rękawicę, stanąć do walki jak mężczyzna i dpowiedzieć. Ale niestety pociąg odjechał. Czas na odpowiedź minął. Zachowałeś się jak na psycho nieprawdziwyrap pizde przystało. Mecz się skończył. Kończę całą tą sprawę i zamieszczam swój freestyle będący postscriptum do dissa - nagrany w ciągu godzinki. Nie chcę tego traktować jako kolejny diss - jest to na wolno zarapowana dopowiedź do mojego kawałka pt. "Po co Rah światu", stwierdzająca ostatecznie i bezsprzecznie kto wygrał.
Skończyłem z Tobą. Wygrałem walkowerem. Miło było Cię pojechać. Sprawa zamknięta.

Plik: rahpostcriptum.wmv ---->
wersja windows media player /12 MB/
ściągnij/posłuchaj

Poniżej odtwarzacz (wymagany Flash Player 9), dla tych co nie mają cierpliwości do ściągania:



Możesz nagrywać, tym razem ja nie odpowiem, bo powiedziałem już wszystko w tej sprawie. Znikaj. Nara(h)!

Masz 24 godziny, StRAHu!

Siema. Rah miał zbyt dużo czasu na odpowiedź. Wiele ludzi chciało, żeby odpowiedział - oto wyniki ankiety:



Rahim olał ludzi którzy chcieli by odpowiedział. Jego sprawa. Ale ma jeszcze szansę.
Daje mu ostatnie 24 godziny. Jeśli nie odpowie do tego czasu chwytam za mikrofon i kończe sprawę umieszczając postscriptum do dissu. Elo.

1 grudnia 2007

Na białym płótnie miłości cienie

Na dobiegającym końca festiwalu Camerimage zapadly mi w pamiec filmy o milosci.
Miłość może mieć rożne oblicza okazuje się. Jednak ta romantyczna ta ponadczasowa nie zawsze jest spelniona... I chyba właśnie niespełniona miłosc budzi najwięcej emocji. Owo wyczekiwanie na spełnienie (w sensie bycia z drugą osobą zawsze), niemożność zapomnienia...

Tak tez rzecz sie przedstawiała w filmie "Pokuta". Rozdzieleni przez kłamstwo i wojnę nie mogą płynąć razem w morzu szczęścia. Mimo to zastosowano quasi happy-end: pierwsze zakończenie sugeruje, że jednak została spełniona. Że po latach po wojnie dwoje kochanków mogło nadrobić zaległości. Zaraz jednak ów czar pryska, gdyż dowiadujemy się, że to tylko wymysł bohaterki, owej siotry która skłamała w przeszłości - to jej wyobrażenie, chciałaby aby miłość tych dwojga była spełniona, bo to przez jej kłamstwo cierpieli nie mogąc być ze sobą... Dlatego napisała takie zakończenie swojej książki, w której opowiada tą historię (w filmie udziela wywiadu dziennikarzowi, jako znana pisarka). Napisała to zakończenie, by chociaż w książce ofiarować im możność bycia razem, by odpokutować, gdyż tak naprawdę jej siostra zginęła... on również...
Czemu zastosowano taki zabieg? Wydaję mi się, że widz, każdy z nas oglądając historię o miłości pragnie jej spełnienia. Reżyser postanowił zatem ofiarować mu tą namiastkę w postaci owego podwójnego zakończenia...

Co jest jeszcze w miłości niesamowite to fakt, że jak się kogoś pokocha, można czekać lata na akceptację.

Prawdziwe uczucie nie gaśnie, bo miłość cierpliwa jest, nie zazdrości, nie szuka poklasku...
Tak też rzecz się przedstawia w innym filmie "Milosc w czasach zarazy". Bohater kocha i czeka na tą jedyną 53 lata... Co prawda by zapomnieć, a raczej przetrwać owo cierpienie oczekiwania współżyje z wieloma kobietami, jednak robi to tylko ze względów fizjologicznych (motyw ten jest przerysowany w filmie, bo liczba kobiet z którymi spał przekracza 600 heh)...

W filmie tym jednak po tych latach, gdy oboje są staruszkami (choć ową kobietę gra młoda atrakcyjna aktorka nieznacznie postarzona...) dochodzi do spełnienia w przeciwieństwie do filmu "Pokuta". Bohater znajduje ukojenie w tej jedynej, mimo, że śmierć puka za rogiem... Mimo wszystko zakończenie to pachnie sztucznością. Tak bardzo przyzwyczailiśmy się do tego, że miłość jego jest niespełniona, że tym razem nie wierzymy, że jednak się udało. Podobnie jak w "Pokucie" nie jest realny ów happy-end, przy czym w "Miłości w czasach zarazy" jest pokazany jako realny a w "Pokucie" wyjaśnione, że było to jedynie wyobrażenie autorki książki. Ale przecież "Miłość w czasach zarazy" to adaptacja książki Marqueza... Moja intuicja podpowiada mi, że sukces tej książki polegał na tym, że autor przelał swoje doświadczenia. To on był tym bohaterem, to on kochał i swoje przeżycie umieścił w owym bohaterze ubarwiając je znacznie (600 kobiet jest raczej niemożliwością...) I uważam, że finał wymyślił. To jego wyobrażenie, że ta miłość została spełniona. Szczerze mówiąc jednocześnie chciałem takiego finału, a jednocześnie nie... bo z jednej strony cieszę się, że się udało (i żyli długo i szczęśliwie etc. etc.) a z drugiej... spełnienie sprawia, że uczucie przestaje być ponadczasowe... przestaje być nieśmiertelne. W walce o spełnienie uczucia samo spełnienie staje się banalne. Choć z drugiej strony mówi się, że miłość czyni cuda.

Większość osób pewnie nie wierzy w to iż można czekać na drugą osobę latami, ale w tym wszystkim chodzi tak naprawdę o zapomnienie... Jak się nie zapomni może trwać i trwać.

W naszych czasach jednak w przeciwieństwie do czasów bohaterów powyższych filmów łatwiej jest zapomnieć. To nie czasy odręcznie pisanych listów... pytania o zgodę rodzinę... To czasy łatwej miłości. Wtedy o uczucie trzeba walczyć, teraz uczucie często myli się z przyzwyczajeniem, namiętnością... W dzisiejszych czasach miłość pozbawiona jest magii...

I na koniec jeszcze jeden film o miłości. Perełka. Współczesny film (w miarę współczesny bo lata 70-te). Czy zastanawialiście się kiedyś czy miejsce w sercu przeznaczone jest jedynie dla jednej osoby? Otóż bohatera owego filmu miłość do dwóch istot wietrznych i niemożność wyboru między z jednej strony stabilizacyjną miłością (żona), a z drugiej szaloną namiętnością - (kochanka zza granicy) doprowadza do depresji... i w efekcie do samobójstwa. Przerażające i prawdziwe o tyle, że opartę na faktach. Tak skończył lider zespołu Joy Division, a mówię o genialnym czarno-białym filmie zrobionym przez jego przyjaciela - filmie "Control".
Kochał obie. Choć przy tym filmie można się zastanawiać, czy bohater kochał obie, czy też kochał jedną, a z drugą wiązało go przyzwyczajenie i stabilizacja - ale to przecież też jakiś rodzaj miłości... wcześniej ją kochał, więc... może po prostu wygasło w nim uczucie? On sam nie wie czy tak, czy nie. Traci kontrole nad podejmowaniem decyzji. Niemożność zdecycowania w sprawach miłości i wyboru jednej z tych dwojga kobiet, oraz choroba jaką jest epilepsja doprowadzają go do samobójstwa... (choć bardziej to miłość, bo choroba to tylko bodziec do czynu).
Kobietą to trudno zrozumieć, bo w naturze mają zakodowane, że są stworzone do płodzenia i opieki nad potomstwem a to może zapewnić im jeden samiec, nie potrzebują innego, więc długo wybierają, ale gdy już wybiorą będzie to ten najlepszy i nie będą chciały innego (chyba, że mają duży popęd i tylko w kwestii fizjologicznej). Faceci natomiast z natury mają zakodowane by rozdawać plemniki gdzie się da, mówiąc łopatoogicznie, bo jest czwarta nad ranem i nie mam siły na wyszukane metafory. Co ma zrobić facet, gdy nie może wybrać? Bohater filmu "Control" wybrał ucieczkę od wyboru w postaci śmierci...

Statystyki mówią, że faceci w 90 % zdradzają żony... i że 70 % tych żon wybacza im ów czyn... Może zatem nie mam racji we wcześniejszym poście z września "Single Mormoni Piaski vs. Platon"? Może w niektórych wypadkach kobiety (lub faceci choć to rzadkość) powinni się godzić na innego partnera swojego ukochanego? W przypadku wokalisty Joy Division napewno uratowałoby mu to życie... bo zagubił się chłopak i w wieku 23 lat przestał istnieć.
A co za tym idzie może lepsza szczerość, niż kłamstwo (ukrywanie przed kimś innego związku).

Generalnie związek z innym partnerem, mając już kogoś wypełnia niedobór, owo pustę miejsce tego z którym się jest. Coś czego ten nie ma. Dlatego zdrada... Dlatego też zazdrość, bo osoba zdradzana czuje się mniej wartościowa, zdradzając pokazuje się jej braki... Ale przecież miłość, prawdziwa miłość ignoruje niedostatek, wady, kocha się kogoś takim jaki jest... Ale czy to nie idealistyczne myślenie?

Zazdroszczę tym co kochają prawdziwą miłością wybaczającą, tolerującą wady, idealną. Pozdro dla Was. Jesteście farciarzami. Ja powoli przestaje w taką wierzyć. Pocieszam się jednak stwierdzeniem: "nigdy nie mów nigdy", oraz tym że miłość spada jak piorun z jasnego nieba.

Jednak w najbliższym czasie zapowiadają jedynie śnieg, a nie burze... Ale kto wie... Zima w Polsce lubi platać figle...
Elo.