25 grudnia 2009

Ostatni w(peace)

Nie nasyci się oko patrzeniem
Ani ucho nie napełni słuchaniem
KOH 1,8

Jakiś czas temu chciałem kończyć tego bloga - zamykać, palić wszystkie wpisy - byłoby to działanie pełne agresji, więc powstrzymałem się. Musiałem poczekać i sprawdzić... czy to co piszę przynosi efekty, czy pomaga. I dowiedziałem się :) Ostatnie komentarze, które dostałem potwierdzają, że blog pocieszał ludzi, że ludzie z niego czerpali dobrą energię, że zyskali wiarę. Że blog nawrócił przynajmniej jedną osobę. Teraz wiem zatem, że dokonało się to co miało się dokonać i nic już nie mogę dodać, bo jakbym dodał mógłby powstać efekt naciskanej sprężyny, która zbyt mocno wciśnięta wyskakuje w drugą stroną ze zdwojoną siłą. Muszę zatem usunąć się w cień, usunąć w cień swoje własne EGO, swoje własne potrzeby, by nie zacząć przypisywać sobie zasług tego co tu pisałem. Byłem jedynie narzędziem. Robiłem to bezinteresownie. Nie mogę nic chcieć dla siebie, dlatego muszę przestać pisać (choć może i nie chcę). Im dłużej bym pisał Ci, co mnie znają mnie by przypisywali te zasługi a nie Bogu, ja bym robił tak samo i też coś od nich chciał w zamian. A przy części wpisów jak choćby przy BAŚNI O TANEI W WIEŻY ZAMKNIĘTEJ nie miałem poczucia, że piszę to sam, czułem jakby to się pisało samo, jakby to ktoś za mnie pisał - byłem jedynie posłańcem i czuję, że muszę przestać nim być. Bo gdy człowiekowi jest źle, Bóg przysyła aniołów w ludziach, ale Bóg ich też po czasie ich zabiera, bo daje człowiekowi wolną wolę. Nie chce człowieka do niczego zmusić, może tylko dać drogowskazy by poszedł właściwą drogą przeznaczenia jaką mu daje, ale w swej miłości daje mu też wybór, to wolna wola sprawia, że wcale tą przeznaczoną drogą iść nie musi. Obecnie czuję, że przeznaczoną mi drogą jest zniknięcie. Usunięcie siebie. Pozwolenie na działanie wolnej woli i Ducha Świętego - Pocieszyciela, którego Wam życzę, i do którego za Was modlę.

Im dłużej bym pisał tego bloga pisałbym go tak naprawdę dla jednej osoby, a jest wiele innych wokół mnie, które przez to zignorowałem. Czuję, że ta osoba nie potrzebuję już bloga. Czas bym poszedł do innych i innym pomagał. To czas gdzie misja została spełniona. Gdzie dokonało się wielkie dzieło nawrócenia. A Bóg cieszy się z jednego nawróconego bardziej niż z 99 sprawiedliwych.

A zatem wcześniejsza niekonsekwencja wynikała ze wstrzymania w czasie konsekwencji, na rzecz sprawdzenia pewnych rzeczy. Tak naprawdę jestem konsekwentny do bólu, tylko czasem zawieszam w czasie swoje postanowienie, by je przemyśleć. By nie podejmować decyzji w emocjach. Teraz wiem, że jest ona słuszna. Wiem jakie jest moje powołanie. Czas by szerzyć dobro inaczej, by porzucić wirtualnie na rzecz reala. Tam mnie teraz znajdziecie.

Bo teraz jest miejsce dla Was, moi Drodzy Czytelnicy. Nemezis znika, ale zostawia bloga, nie niszczy go, byście mogli go wysyłać swoim znajomym, bliskim, byście mogli przekazywać to moje świadectwo nawrócenia i zmieniać innych na lepsze. Byście mogli im dawać miłość. Tę prawdziwą, cierpliwą, nie unoszącą się pychą. By wszyscy mogli wreszcie stanąć w Prawdzie. Wysyłajcie link do bloga nie jako Wy, wysyłajcie anonimowo, NiszczcieEgo, by liczyło się tylko to co się wysyła, a nie kto wysyła.... może w formie życzeń, może łańcuszka, jak chcecie. Zostawia dla Was, przez Niego nawróconych, a każdy nawrócony chce przekazywać to co odkrył innym. Chce by każdy poczuł niewątpliwą przyjemność płynącą z tej łaski.

WWW.NEMEZISEGO.BLOGSPOT.COM szerzcie to hasło - róbcie VLEPKI, tagujcie, działajcie pod wpływem Ducha Św., którego dostaliście, nie dajcie się zwieść złu, dążcie ku świętości, choć to droga wąska i trudna... wiem coś o tym... wiem, bo często chce się wracać na tę łatwiejszą... Ale nigdy nie można się poddać! Pamiętajcie o tym.

Od tej pory Nemezis przestaje wpisywać tu cokolwiek, nawet w komentarzach, licząc na Was, byście dokończyli dzieła - od tej pory komentarze nie będą moderowane, możecie komentować jak chcecie - jak poszczególne posty wpłynęły na was, co sądzicie, możecie dawać swoje świadectwa, rozszerzać... [A może pojawi się jakiś kontynuator... kto wie]. Będzie Wam to dane do czasu, bo blog ten zniknie pewnego dnia kompletnie, bo Bóg daje łaskę, ale stopniowo ją odbiera, by nas umacniać i sprawdzać czy damy radę czasem bez Jego pomocy.

Dzień zakończenia bloga to dzień, w którym daliście już świadectwo, to dzień zakończenia ankiety, w której pytałem czy wierzycie w Boga (po lewej). Cieszy mnie, że większość wierzy w Boga, choć martwi, że nie praktykuje, bo w tym roku zrozumiałem, że nie praktykować to tak jakby pójść na imprezę i nie tańczyć, to tak jakby wiedzieć o swoich zdolnościach np. do pięknego śpiewu i nie śpiewać, znać wyniki totolotka i nie zagrać...

Dzień zakończenia bloga to dzień, w którym Narodził Się Prawdziwie Bóg, który wcale nie musiał przychodzić na świat, ale zrobił to z miłości do ludzi, dał swoim tworom szansę, jako ich Stwórca. Zrobił to z miłości. Wszyscy powinniśmy Go naśladować. I przygotować miejsce na powtórne Jego przyjście (do tych co mnie znają - tak tak - uwierzcie, że taki się stałem i mam nadzieję, że wytrwam w tym choć czasem też sam nie mogę uwierzyć z tej przemiany - ale to niesamowita Łaska, życzę jej Wam :)

Blog ten to moje świadectwo przemiany. Gdy zaczynałem go pisać byłem przepełniony agresją i pożądaniem, do rzeczy materialnych, cielesności, doczesnych pragnień, byłem zadufany w sobie, pyszny, zakochany we własnym JA - kończę przepełniony miłością do ludzi, nawet wrogów, kochający innych nie tylko siebie, choć to bardzo trudne i często się nie udaje w tym wytrwać. Ale wierzę, że dam radę.

W tym Dniu życzę tego Wam i sobie. Szanujcie się. I trwajcie w miłości w drodze ku Nirvanie. Starajcie się trzymać wszystkich Przykazań, ale najbardziej jednego - Przykazania Miłości! "Będziesz miłował Pana Boga swego, z całego serca swego, z całej duszy swojej, ze wszystkich sił swoich, a bliźniego swego jak siebie samego" [ale nie bardziej ;) - przyp. NE]

Elo. Pokój z Wami. Peace. A raczej w(peace). Ostatni. Ostatecznie :)

P. S. Gdybyście potrzebowali konsultacji duchowej. Na www.szukajacboga.com można się zarejestrować i mieć opiekuna duchowego. Pozdro.

27 listopada 2009

Niekonsekwencja

To moje drugie imię.
Miałem nie palić - jaram jak smok.
Miałem zamknąć tego bloga - w głowie przez te cztery dni krzyczy głos - "jeszcze nie teraz".
Rozchwiany emocjonalnie, niezdecydowany frajer.
Po prostu uzależniłem się od pisania tego bloga. Nie mogę przestać.
Ale kiedyś to rzucę - PRZYRZEKAM - wszystkie posty skasuję - zniszczę, wirtualnie "spalę"...
Ale jeszcze nie teraz.
Cieszycie się?
Pozdro.

23 listopada 2009

The end... soon

Niedługo ten blog zakończy swój żywot. Tak być musi.
Bo coś się kończy, coś się zaczyna.
Jak w życiu.
Amen.

Where is the .... [?]

Dzieciom rozwiedzionych rodziców ciężko uwierzyć w miłość, uwierzyć w stały związek. Ciężko się zaangażować. Związki traktują jako coś przejściowego, raczej nie na stałe. Tylko dwa razy spotkałem osoby, z którymi wydawało mi się, że mógłbym spędzić resztę życia. Raz w liceum tzw. pierwsza miłość (pamiętam jak snuliśmy plany o domu z basenem... szczenięce marzenia) - nie ziściło się, byliśmy gówniarzami, wyidealizowaliśmy siebie - łączyło nas "sprawdzanie" świata - odkrywanie doznań zmysłowych, przeżywania wszechrzeczy po raz pierwszy. Drugi raz przez internet - też idealizm - brak kontaktu realnego powoduje snucie wyobrażeń, nadbudowywanie i konfabulowanie (choć może i prawdopodobne, bo w tym przypadku była jeszcze dość mocno dająca mi siłę do działania intuicja... i sny...ale skąd można to wiedzieć, przecież się nie zna tak naprawdę). Jak można cokolwiek wiedzieć, budować widząc się w realu 3 razy. Nawet nie pamiętam jak pachnie...
Pozostanie jako piękne wspomnienie istoty, dzięki której uwierzyłem, że między kobietą a mężczyzną może istnieć wieź nie tylko zmysłowa ale też duchowa. Może każdy potrzebuje niespełnienia w miłości, by ją pielęgnować w sobie. Może pojawiła się tylko po to bym uwierzył w Boga i doznał łaski miłości właśnie, ale miłości bezinteresownej, do wszystkich istot i ludzi zgodnie z najważniejszym Przykazaniem. Miłości, która niekoniecznie wiąże się ze związkiem. Widocznie Bóg nie postawił mi jej na swej drodze byśmy byli razem [choć z drugiej strony abstrahując od intuicji świetnie całuje a podobno to ludzka ślina zawiera białka zgodności tkankowej kodowane przez gen MHC, które reagują podczas pocałunku, przesyłając nam sygnał, czy dana osoba jest do nas dopaswana genetycznie i możemy z nią mieć potomstwo (musi zawierać inny zestaw genów MHC, które odpowiadają za odporność immunologiczną). Może dlatego prostytutki się nie całują... nie chcą wiedzieć czy dany samiec byłby dobrym ojcem.]
Jakoś trzeba ułożyć sobie życie, a nie tkwić w iluzji, że się kiedyś odezwie, znów na tydzień, dwa kontaktu.
Tylko z kim? Bo czy można wchodzić w relacje uczuciową skoro z góry się wie, że będzie np. tylko na przezimowanie? Bo tylko takie opcje spotykam ostatnimi czasy, a nad jedną mocno się zastanawiam... Czy można przyzwyczajać drugą osobę do siebie, do swojego zapachu, dotyku, szeptu, krzyku skoro z góry się wie, że w pewnym momencie powie się "nara"? Gdy jest pociąg, dobrze się rozmawia, ale brakuje tego "czegoś"? Czasem ma się dosyć bycia singlem, chciałoby się przytulić, pośmiać, pójść do kina czy teatru z płcią przeciwną, obudzić obok drugiej osoby... Ale to stricte egoistyczne, gdy z tyłu głowy miga lampka "to nie to", "to nie to"... Niegdyś dwa lata tak miałem łudząc się, że lampka w końcu zgaśnie. Nie zgasła. Nie chciałbym znów się w coś takiego pakować, więc w większości wypadków wypad do kina kończy się pocałunkiem w policzek i suchym z mojej strony - Zdzwonimy się., a ich niepewnym i lekko zdziwionym - OK. I tak już ponad 2 lata.

Nie angażuj się jeśli nie jesteś pewien, nie chcesz kolejnej skrzywdzić... Heh. I ta niepewność przekłada się nawet na objęcie czy chwycenie za rękę (mówię o relacjach, które mogłby zaistnieć głębiej, abstrahuje oczywiście od z góry ustalonych niezobowiązujących akcji, które są, a raczej były jak transakcja na allegro - wystawiamy sobie komentarze i więcej się nie widzimy... Brrr....)

Jednak teraz nadchodzą pewne zmiany w moim życiu, planuje wynająć coś w swoim mieście i chyba jestem słabym człowiekiem, bo potrzebuje wsparcia w tej "akcji". Byłoby to egoistyczne, wbrew mojej przemianie, gdybym wkręcił w siebie kobietę o której myślę... ale dobrze się rozmawia... można chyba spędzić ze sobą tę zimę... Ale ponoć dziewczyna, która spędziła nawet jedną niezobowiązującą noc fizycznie z mężczyzną przeżywa rozstanie z nim przez kilka dni jako swego rodzaju żałobę... Cóż może jednak zagryźć zęby i nie wkręcać się... choć w tym wypadku ciężko się będzie wycofać, bo już się wkręciła i mnie to kręci, że się wkręciła... Tak, kręci mnie adoracja kobiet (podobnie jak Ciebie Jarcik, gadaliśmy o tym wczoraj na gg - pozdro :) - kręci mnie ich inicjatywa, ich "zdobywanie", oczywiście po uprzednim moim. Irytuje mnie bierność w tych istotach. Współczuje takim.

- Nie zawsze jesteśmy z osobami, które kochamy - mówi mi koleżanka z Katowic.
"Jeśli świat zrobi ze mnie dziwkę, ja zrobię z niego burdel" - ma w opisie inna.

Smutne to wszystko. Jesienne. Przedzimowe.
Już się chyba nie zakocham. Związki z kobietami już tylko będą pod hasłem - "przezimowanie".
Nie będę miał dzieci - będę singlem-mnichem, wkładającym serce w moją jedyną miłość, jaka nie ustaje (nie licząc krótkiej separacji w 2007 r.) - TWORZENIE. Może taka jest Wola Boga.

Post napisany podczas słuchania kultowej płyty BLACK EYED PEAS

P. S. Chyba się starzeje ;/

2 listopada 2009

Fraszka na Zaduszki

Z DNA niegdyś powstałeś
W DNA się obrócisz
Z DNA wskrzeszony zostaniesz
Więc czemu się smucisz?
:)

19 października 2009

RZECZYWISTOŚĆ DOZNAŃ CHWILOWYCH

Przycisk w pilocie. Przełączam kanał, montuje sobie przekaz. Z reklamy proszku do prania, w której kobieta mówi "Czysta biel..." nagle przerywa jej premier, mówiąc "Polityka miłości...". Nie dokańcza jednak - gdyż kanał zostaje przełączony i ponętny głos kusi "Dzwoń 0700...", co w zbitce tworzy "Czysta biel, polityki miłości, dzwoń 0700...".

Klik. Wielozadaniowość, w Wordzie piszemy referat dotyczący cierpień młodego Wertera, w innym okienku ze słoneczkiem Gadu-Gadu fantazjujemy o seksie analnym z szesnastolatką poznaną na naszej klasie. Klik. "Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi tej ziemi" donośny głos z przeszłości papieża odtworzony z youtube. Klik. Winamp. "And nothing like mammals, So do it like they do on the discovery channel".

Klik. Blondynka. Klik. Brunetka. Klik. Gruba. Klik. Chuda. Klik. Inteligentna. Klik. Głupia. Klik. Oralnie. Klik. Analnie. Klik. Przytulenie. Klik. Uderzenie. Klik. Orgazm. Klik. "Miliony rzeczy walczą o twoją uwagę" - napis reklamy Allegro, który ze względu na użycie liczby mnogiej, oznajmia, że rzeczą jest nie tylko czerwony toster ale też śliczna blondynka.

Klik. Kolacja przy świecach. Klik. Pizza na wynos. Klik. Pogaduchy przy piwie. Klik. Amfetamina. Klik. Kokaina. Klik. Ganja. Klik. Wódka. Klik. Kac.

Żyjemy w świecie złożonym z kliknięć, w których zdarzenia trwają chwile. Nic na dłużej. Pęd za doznaniami chwilowymi. Lecz, gdy przeminą, gdy się zatrzymasz w tym pędzie uświadomisz sobie, że to wszystko gdzieś uleciało, że było fajne, ale krótkotrwałe, że nie masz nic oprócz wspomnień owych chwilowych doznań. Wspomnień krótkich, niewyraźnych. Nic na stałe. A przecież oprócz chwilowych istnieją rzeczy wieczne, te nieśmiertelne, choć przyćmione przez te chwilowe.

Para staruszków w autobusie uśmiechających się do siebie. Ich pęd życia płynie wolno, nie gonią, nie spieszą się. Mają siebie.

Czym różni się kobieta mająca dużo mężczyzn, od mężczyzny mającego dużo kobiet? Według naszego patriarchalnego świata: "Kobietę nazwą kurwą, a mężczyźnie pogratulują". A według mnie - niczym. Łączy ich uwielbienie doznań chwilowych.

Miałem sen. Pokochałem kobietę. Uprawialiśmy kosmiczny seks, ale potem ona zachorowała (we śnie nie było dokładnie sprecyzowane - miała wbitą strzykawkę w udo) - chciałem ją przytulić, ale ona nie chciała bym ją widział w stanie choroby, przytulałem na siłę. W pewnym momencie jej stan się pogarszał - z powodu choroby zaczęła wymiotować, zwymiotowała na siebie, nie chciała bym na to patrzył, odsuwała mnie. Ja zacząłem wycierać jej ciało, uspokajając, wykąpałem ją, głaskałem, przytulałem, uspokajałem, opiekowałem się. Nie było w tym nic podniecającego w sensie seksualnym, a sprawiało dużo większą przyjemność... Obudziłem się i zdałem sobie sprawę, że przyjemność duchowa jest dużo silniejsza od przyjemności fizycznej, że czasem przytulenie jest dużo przyjemniejsze niż orgazm. Być może dlatego właśnie, że nie jest krótkotrwałe...

Co zostanie, gdy nadejdą zmarszczki, celulitis, gdy nasza powłoka cielesna przestanie być atrakcyjna, a wręcz stanie się ohydna? Gdy przestaniemy polegać na cielesności, która nota bene mogła przyćmić tę duchową, no bo np. zastanawiając się na wyborem sprzętu nie myślimy o rodzaju oprogramowania, tylko o tym jakie ma podzespoły:

Intel Core 2 Duo. Intel Core 2 Quad. 2 GB. 200 GB. 1 TB. 20 TB w macierzy. 128, 1, 2, 7 MBps! Nienasycenie... W kółko lepsze i lepsze, bardziej na wypasie. Ale co nam po tym bez odpowiedniego stabilnego (niczym Mac OS ;) software`u?

Fizyczna miłość (hardware) bez tej duchowej (software) jest chwilowa, krótkotrwała, ulotna a przez to nienasycona. W odwrotnym przypadku staje się dopełnieniem, negując ulotność zacznie prowadzić do czegoś większego, choćby do stworzenia nowego życia... Gdy mamy wgrany między sobą duchowy software, ten hardware staje się tylko narzędziem. I może przekształcić w coś wiecznego. [A przykład Playstation 2 która to hardware ma słabiutki, a wciąż jest w sprzedaży i wychodzą na nią piękne graficznie gry, uzmysławia moc softwaru, który ulepsza hardware pomimo przestarzałości sprzętu i jego prędkości.]

Pomimo ulotności chwil, którym ulegamy ze względu na świat w jakim żyjemy, który nam mówi, że tylko doznania chwilowe są ważne, trzeba umieć się temu oprzeć i wśród tych ulotnych doznań znaleźć tą jedną najważniejszą rzecz, tą wieczną chwilę, która będzie trwać i trwać i nie będzie się chciało następnej, gdzie będzie można krzyknąć: "Chwilo trwaj!".

Faust odnalazł, dzięki temu został zbawiony. Czego Wam i sobie życzę. Elo.

8 października 2009

Elan vitae

Setki kilometrów za mną, setki uśmiechów szczerych/nieszczerych, historii ludzkich wyssanych z palca/prawdziwych, wir zdarzeń, podniet, emocji, biel i szorstkość wykrochmalonych hotelowych pościeli, gwar ulicy w wielkich miastach.
Przystanek: Łódź
Przystanek: Kraków
Przystanek: Katowice
Przystanek: Wrocław
Przystanek: Białystok
Przystanek: Stolica
Przystanek: Dom (?)
Wir twórczego myślenia, ustaleń, bankietów, wpisów do indexu, kosztorysów, klocków montazowych, nieistniejących scenariuszy. Stukot kół pędzącego pociągu, szelest banknotów, biletów. Szept flirtu kobiecych spojrzeń. Dotyk... Ciepło klawiatury laptopa. Ogłos kroków kobiecych stóp. Wrzaski o miłość - nieme. Westchnienia o szczęście - szczere, lecz ciche, stłumione świstem nadjeżdżającego metra.
Stacja: Gran Via
Stacja: Ratusz
Stacja: Pole Mokotowskie
Setki domysłów, mniemań, teorii mieszających się ze sobą, podnieca. Niezauważenie znajomego na ulicy podczas zawieszenia w myślach.
Smak piwa z sokiem w knajpie w stolicy na Puławskiej.
Stopklatka. Regeneracja.
Na czas pisania tego postu.
Bo trzeba pędzić dalej.
Chwilo nie trwaj, przemijaj, ustępuj następnej.
Elan vitae.

25 września 2009

Pustynia

Pustynia, można by rzec biblijny leitmotiv. Występuje w niej kilka razy, zarówno w Starym jak i Nowym Testamencie.
Ma też swój symboliczny charakter, pojawia się bowiem w życiu każdego człowieka. Pustynia, która nas dopada w życiu to stan ogołocenia, zabrania łaski przez Boga, to moment, w którym nie czujemy Jego obecności, w którym jesteśmy zdani na samych siebie, w którym nasilają się pokusy (podobnie jak w Nowym Testamencie - Chrystus kuszony na pustyni). To okres smutku, łez, poczucia bezradności.
To również moment wezwania do pełnego zawierzenia lub odwrócenia. To moment określenia samych siebie.
Do tej pory mogliśmy wierzyć w Boga, ale nie całkowicie, nie oddawać się w pełni, lub nie wierzyć i przyjmować zasadę praktycznego ateizmu, który nie oznaczał bluźnierstwa wobec Boga, tylko negacje. W jednym i drugim przypadku byliśmy letni...
"Bądźcie zimni, albo gorący - letnich wypluje z ust mych"
Po to jest pustynia, byśmy się określili. Gdy przejdziemy przez naszą pustynie nie będziemy letni, wybierzemy jedną z dwóch dróg: pełna wiara, lub bluźnierstwo, ale nie letniość.

Wybierzemy:
A. Bycie zdanych na siebie, swoje ciało, działanie, bycie Bogiem, stwierdzenie "raz się żyje". Od tej pory zaczniemy karmić na maksa swoje Ego mówiąc że to my rządzimy światem, zaczynając śmiać się z osób wierzących, negując, wyśmiewając wiarę, stwierdzając że jesteśmy lepsi, bo nie tkwimy w iluzji (bluźnierstwo)
B. Zdanie na los od Boga, przestrzeganie całkowite Jego przykazań, uświadomienie sobie naszej marności, chęć działania na drodze do świętości. Nic bez Ciebie, wszystko bez nas (wiara).

Nie muszę chyba pisać, że jedna z tych dróg prowadzi do potępienia, druga do zbawienia. Pustynia natomiast to okres życia, w którym wybierzemy jedną z tych dróg - miłość do samych siebie, lub miłość do Boga i innych.

Pustynia to także moment sprawdzenia wiary dla tych którzy ją mieli.
Najwyraźniejszym przykładem pustyni w popkulturze, by nieco przybliżyć sprawę w kontekście współczesnym jest film pt. CUBE. Bohaterowie filmu nie wierzyli, że moment, w którym są jest przejściowy, że ktoś nad nimi czuwa, że trzeba wierzyć... Zaczęli polegać na sobie, panikować, że to już koniec, stracili wiarę, przestali współdziałać - co doprowadziło do tragedii między nimi. Jedynie osoba upośledzona, która nie karmiła swojego Ego, nie chciała być najlepsza - w finale filmu opuszcza sześcian, symbolicznie wychodząc w biel...

Czasem zatem pewne sprawy trzeba przeczekać. I nigdy nie tracić wiary. Wiem coś o tym.
Życzę wszystkim wytrwania na ich pustyni - wiary, miłości, nadziei. Dla wielu dziś to niestety puste słowa. Więc czasem trzeba przypomnieć, że przecież "Na początku było Słowo".
Pozdro.

7 sierpnia 2009

Rozkminka teologiczna - DUSZA

Od dłuższego czasu powtarzam mojemu przyjacielowi, który ma problemy z nadwagą, że nie liczy się 130 kg, tylko 21 gram... To tyle właśnie traci ze swojej wagi człowiek w momencie śmierci.

Racjonalizm panujący na świecie zaprzecza istnieniu duszy. Spróbuję zatem zjawisko duszy wyjaśnić racjonalnie... Istota żywa jak wiemy jest źródłem energii (i to dosłownie: energii elektrycznej!), ten motyw wykorzystano w filmie "Matrix", że ludzie byli bateriami dla maszyn (nie mówiąc o filmach "Ghost in the shell" czy "Ghost in the shell 2" - maszyna coś stworzone przez człowieka nigdy duszy mieć nie będzie). W momencie śmierci ciało człowieka przestaje mieć ową energię... gdzie zatem ona zostaje ulokowana? Przecież nic w przyrodzie nie ginie.

Wg hinduizmu i buddyzmu (w przypadku buddyzmu trochę bardziej skomplikowanie, ale z grubsza tak właśnie) odradza się w innej istocie żywej - reinkarnacja. Według chrześcijaństwa idzie do nieba, piekła lub czyśćca. I paradoksalnie wierzenia o duszach w tych religiach nie są tak różne od siebie! Mam możliwe, że heretycką teorię na ten temat, którą stworzyłem gdy przeczytałem o czymś, co w buddyzmie nazywa się POWA (Poła). Istnieją mistrzowie buddyjscy, do których można się zwrócić o to, by przenieśli świadomość zmarłej osoby do duchowej Czystej Krainy!

Według buddyzmu świadomość (czyli dusza) zmarłej osoby po śmierci istnieje w stanie zawieszenia, nie mogąc przejść do następnego wcielenia (rym przypadkowy ;) Jak piszą w jednym z serwisów buddyjskich "Kiedy nasi zmarli krewni lub przyjaciele nie są w stanie spokoju, wtedy osoby żyjące często mogą doświadczać objawów cierpienia, które trudno wytłumaczyć za pomocą zwykłych/światowych rozwiązań."

Czy zatem praktyka POWA, nam Chrześcijanom czegoś nie przypomina? Dla tych, co jeszcze się nie skapnęli, mały cytacik: "Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci, niech odpoczywają w pokoju wiecznym. Amen".

Innymi słowy modlitwa za dusze czyśćcowe! Przecież w chrześcijaństwie modlimy się za zmarłych. Tak jak w budduźmie POWA, czyli przeniesienie świadomości zmarłych do Czystej Krainy, tak my za sprawą modlitwy z Czyścca do Nieba! (Ogień czyśćcowy oczyszcza więc świętych przed spotkaniem Ognia, który pochłania - Boga (Hebr. 12,29).

Są nawet msze gregoriańskie za dusze zmarłych (przez 30 dni - koszt 1000 zł) lub msze wieczyste (codziennie całe życie tego co odprawia mszę i koszt tylko 30 zł). A więc pojawiły się koszty i wszyscy mówią - no tak - chrześcijaństwo ech... kasa kasa.... kościół blee! Ale ale uwaga - praktyka POWA w buddyzmie też jest płatna http://www.mahajana.info/powaservis.htm

Zaprawdę powiadam Wam warto modlić się za zmarłych jak ja to czynię za moich dziadków i ostatnio zmarłą babcię od strony taty (oraz za zmarłych znajomych), bo albo są w stanie zawieszenia do następnego wcielenia (buddyzm), albo w czyśćcu! (a wielce prawdopodobne, że to jest jedno i to samo...)

Ale miało być o duszy, więc wybaczcie dygresję odnośnie modlitwy. Skoro już przywołałem niedawno zmarłą babcię poświęcę jej chwilę uwagi, tym bardziej, że blog ów zaczynał się od misji jaką powziąłem pogodzenia jej z moim tatą. Niestety nie zdążyłem. Mimo ich skłócenia mój tata (ateista) doznał swego rodzaju metafizycznego uczucia. Otóż w nocy jej śmierci nie mógł spać! Cóż, możnaby to wziąć za przypadek gdyby nie fakt że tydzień wcześniej przed jej drugim udarem również nie mógł spać! (pierwszy udar miała przy nim...) Nie mógł spać dwie noce! Raz gdy dostała udaru (rano telefon ze szpitala), drugim razem gdy odchodziła z tego świata (analogicznie rano telefon ze szpitala). Jak to wyjaśnić? Tata tłumaczy to więzią emocjonalną między matką a synem, a ja kolejnym dowodem na istnienie duszy! No bo czym jest więź emocjonalna między matką a synem? Czym jest odziedziczone DNA? Przecież dokładnie tego nie wiemy (a propos DNA mam kolejną lekko heretycką teorię, mianowicie w modlitwie "Wierzę w Boga" jest zdanie "Wierzę w Świętych Obcowanie, Ciała zmartwychwstanie". I wszyscy pukają się w czoło - jakie ciała zmartwychwstanie? Toż to niemożliwe! Cóż chyba jednak możliwe, bo w obliczu nowych naukowych informacji wiemy przecież, że można sklonować człowieka. Czy Bóg zatem nie może z DNA sklonować zmarłego? Ciała zmartwychwstanie jest czymś możliwym naukowo! Może DNA to klucz do zrozumienia duszy, bo może miłość jaką czujemy do wybranki/wybranka jest tym co podpowiada nam podświadomość że dane DNA powinny się złączyć by powstało nowe DNA... dobra bo to już korba lekka, spokój! Uff!).

Więzi jakie czujemy między osobami emocjonalnie z nami związanymi są dowodem na komunikację pozamaterialną! Komunikację dusz (ja ostatnio czułem wczoraj i dziś takie połączenie, niestety nie wiem czemu związane z bólem, ale pozdrawiam...)

Czemu mój ojciec nie spał? Babci dusza odchodziła z tego świata. Raz nie odeszła całkowicie - udar, drugi raz zmarła... (Ubolewam tylko, że pogrzeb miała świecki, ale zamówię za nią mszę wieczystą...)

Wróćmy do reinkarnacji i chrześcijaństwa. POWA i modlitwa za zmarłych bez wątpienia jest czymś co łączy obydwie religie (brak Boga w buddyzmie jest czymś co dzieli), ale można pokusić się o jeszcze inne połączenie związane z owym ciała zmartwychwstaniem w Chrześcijaństwie. To już jest bardziej heretyckie, ale tylko sobie teoretyzyję przecież, więc mam nadzieję, że zostanie mi wybaczone. Otóż skoro jest owa wiara, że na Sądzie Ostatecznym będzie ciała zmartwychwstanie to może zmartwychwstaną różne ciała, w których zamieszkiwała jedna dusza!!! I w ten oto sposób można połączyć to z reinkarnacją, oraz wiarą w różne karmy człowieka, bo może piekło, niebo są na ziemi! Może odradzamy się po śmierci w innych ciałach i mamy takie życie jakie zasłużyliśmy poprzednim! A przecież według Chrześcijaństwa istnieje coś takiego jak grzechy pokoleniowe, czyli że odpokutowujemy grzechy naszych przodków! Innymi słowy jedna dusza przez cały czas w różnych ciałach. Dobra pojechałem ostro w tej teorii. Nie wkręcam się jednak w nią, bo Kościół działa pod wpływem Ducha Świętego zesłanego na Apostołów, więc trzeba zostać przy tej obowiązującej, że dusze przechodzą do nieba, lub piekła, lub są w stanie zawieszenia, czyli czyśccu, ale nie rozkminiać zbytnio czym owo niebo, piekło lub czyściec jest. Dowiemy się kiedyś :)

I jeszcze kwestia zwierząt. Bez wątpienia też mają dusze, jednak nie zerwali owocu z Drzewa Poznania Dobra i Zła jak Adam i Ewa, ich dusze trafiają niezależnie od czynów (choć podobno zwierzęta mają przypisanych aniołów! - serio! Przeczytałem to w magazynie "Któż jak Bóg" :). My natomiast jesteśmy istotami rozumnymi, to dusza włada ciałem naszym, a nie odwrotnie, więc to dusza będzie rozliczana za czyny w nim popełnione. Zarówno w Chrześcijańskiej religii jak i buddyzmie (tam "oświecenie" można osiągnąć poprzez dobre uczynki! - kolejna zbierzność w religiach).

Reasumując: dusza istnieje. W każdej religii (choć buddyzm oficjalnie wypiera się nazywania tego duszą nazywa "świadomością zmarłych") co potwierdza fakt, który ostatnio zrozumiałem, że to nie my tworzymy religie, tylko religie są obrazem Jednego Boga, przez ograniczoność umysłu ludzkiego różnie przez nas interpretowanego.

Dobrych dusz wokół. Pozdro.

3 sierpnia 2009

Rozkminka teologiczna - NAWRÓCENIE

Wiara jest łaską. Nie jest czymś co MY zdobywamy, jest czymś co Bóg daje nam w prezencie, czymś czym On nas obdarza, nie MY! Oczywiście nasza jest też w tym rola by obdarzył, bo nie daje tego prezentu ot tak sobie, są pewne warunki...

Spotkałem niedawno w Katowicach chłopaka, do którego poszedłem skorzystać z internetu. Obok laptopa leżało Pismo Święte. Spytałem: "Czytasz?". On na to: "Tak. To nowe wydanie, z uwspółcześnionym tłumaczeniem, dorwałem niedawno". Mówię super, też muszę sobie zapodać, kończę rozmowę i siadam sprawdzać pocztę.
Patrzę na łóżko a tam Żywoty Świętych... No to mówię spoko myśląc, że trafił swój na swego i opowiadam że też ostatnio się nawróciłem... A on z wypiekami na twarzy: "Serio? Kurcze, a jak to się stało, bo ja próbuje i nie mogę..." - powiedział smutny.
Okazało się, że poznał kobietę swojego życia, która mu powiedziała, że nie może być z nim bo jest niewierzący, od tego momentu usilnie próbuje się nawrócić - stąd te wszystkie książki religijne - jednak biedak nie jest w stanie.
- Spowiedź i modlitwa - odpowiadam (zdziwiony sam sobą, bo gdyby mi ktoś powiedział to kilka miesięcy temu sam bym osobę tę wyśmiał, szczególnie jeśli chodzi o spowiedź...)
- No ona też mi o tym mówi, ale jakoś nie mogę się przełamać. - mówi próbujący się nawrócić ziomek.

Ów chłopaczyna jest potwierdzeniem faktu, iż to Bóg obdarza nas łaską nawrócenia [każdego dnia dziękuję Mu za to]. Możemy przeczytać milion książek religijnych, a jej nie otrzymać. Bo by otrzymać łaskę nawrócenia trzeba spełnić trzy warunki, które łączą się ze sobą:

- otworzyć się na bezinteresowną miłość do innych istot (choćby do jednej :)

- przyznać przed samym sobą, że jesteśmy grzeszni (uznać grzechy, o których mówi Pismo a nie tłumaczyć sobie co jest grzechem a co nie jak ja niegdyś stosując relatywizm moralny)

- i wreszcie odrzucić miłość do samego siebie (to jest we wszystkich religiach, nawet w buddyzmie - owo niszczenie własnego Ego, czyli uświadomienie przed samym sobą, że jest się pyłem marnym, marnością nad marnościami, a nie super hiper wspaniałym. Jak w historii Gedeona, o której już pisałem uznać, że sami licząc na własne możliwości nic nie zdziałamy, że jesteśmy tylko narzędziami w rękach Boga, że to wszystko nie MY, że to wszystko ON, jak pisze ks. Dajczer:"Odwrócenie się od zła oznacza nie tylko odwrócenie się od samych grzechów, ale również od ich źródła, jakim jest nieuporządkowana miłość własna" lub "Smutek jest szczególnym przejawem miłości własnej, podcinającym same korzenie wiary, korzenie zawierzenia". [ale jak to uczynić? No np. w przypadku pięknych kobiet - nie mówcie sobie: jesteśmy piękne, tylko mówcie - Boże stworzyłeś nas pięknymi byśmy wykorzystały to na Twoją Chwałę / w przypadku poetów nie mówcie sobie - Piszę zajebiste wierszę, mówcie Boże obdarzasz mnie natchnieniem (Duchem Św.) byśmy pisali zajebiste wiersze na Twoją Chwałę :)]

Chłopak z Katowic spełnił na razie jeden warunek, mianowicie otworzył się na miłość do innej istoty ludzkiej, prawdopodobnie jednak nie jest w stanie wyzbyć się miłości do samego siebie. Kocha tę dziewczynę, ale kocha również samego siebie, gdyby miał wybierać między swoim a jej życiem, wybrałby swoje, miłość do samego siebie sprawia też, że nie jest w stanie pokochać Boga.

Zbyt rozbuchane ego sprawia, że nie jesteśmy w stanie otworzyć się na wiarę, bo to przecież My kierujemy tą planetą, to My przepowiadamy pogodę (ile razy TVN24 mnie wkurwiło i zmokłem ech...) to My wiemy najlepiej jaka jest prawda istnienia, świata, że przecież to My zdobyliśmy kosmos, że to My jesteśmy Bogiem, a nie że to Bóg jest w nas i nas prowadzi.

A skoro to my jesteśmy Bogiem, to przecież My wiemy co jest dobre a co złe. Miłość własna zasłania spełnienie kolejnego warunku, a mianowicie przyznania się do grzechów. Grzechy traktujemy jako "takie nic", no bo przecież ruchając wzrokiem na ulicy niewiastę nie zabiliśmy jej... Nie zabiliśmy, ale potraktowaliśmy w wyobraźni jako lalkę dmuchaną. "Kto pożądliwie spojrzał na kobietę juz dopuścił się z nia cudzołóstwa.." - mówi Chrystus. Chodzi o to, że patrzenie na kobiety w ten sposób, jak ja rówznież niegdyś czyniłem, prowadzi do tego, że nie traktujemy ich jako istot w wymiarze społecznym i duchowym, tylko jako przedmioty. Odwrotnie też to działa. Generalnie traktowanie innych istot jako przedmioty zaprzecza pierwszemu warunkowi, czyli otworzeniu się na miłość. Ruchając się dla sportu, kasy i własnej przyjemności nigdy nie pokochamy...

Bo kochać oznacza dawać dobro drugiemu, a nie sobie samemu. O kwestii przyznania do grzechu mówię na powyższym przykładzie, bo właśnie w moim przypadku pożądanie i żądza nie dawały mi w pełni się nawrócić. Ale Bóg dał mi tę łaskę i po prostu wszelkie pożądliwe myślenie zniknęło (choć czasem wraca, ale nie w takim stopniu jak niegdyś). A myślałem że to kwestia zbyt dużego testosteronu. A to nieprawda! Teraz pożądliwe myślenie może wrócić ale tylko do istoty, z którą będzie mi dane się zestarzeć, wróci po to by dać jej rozkosz, a nie sobie, wróci po to by dać nowe życie, a tym samym poprzez seks wielbić Pana. Będę się starał by tak było...

Bóg dał mi łaskę i wyzwolił z testosteronu dopiero jak spełniłem trzy warunki. Przyznałem, że jestem grzeszny [spowiedź], pokochałem bezinteresownie inną istotę ludzką (choć było ciężko, uznać że to bezinteresowne), oraz zniszczyłem swoje ego, zwracając się o pomoc do Istoty Wyższej [modlitwa].

W tej chwili czuję niesamowite szczęście. Jak śpiewa Ras Luta (http://www.youtube.com/watch?v=QNlTlRYYEaM) "każdy krok, który robię wiem że widzisz / Jah Jah czuję Twoją dłoń na mej głowie" :) Polecam każdemu ten stan.

Na koniec warto przyjrzeć się etymologii słowa "nawrócenie", które oznacza powrót. Jako dzieci przyjmujemy chrzest. Potem wierzymy dziecinnie w aniołki w łóżeczku, Świętego Mikołaja, Calineczkę itd. Sprawia to, że gdy dorastamy wydaje nam się, że powinniśmy wyzbyć się dzieciństwa, że to co nam mówili jak byliśmy dziećmi było bajką.

Kiedyś tak myślałem i byłem u swojego psychologa i mówię mu że "tak jak z bajek tak wyrastamy z wiary", a pani psycholog mówi: "Oj, tego nie byłabym taka pewna, bo do wiary się często wraca". Nie mogłem pojąć wówczas, że usłyszałem to z ust psychologa... Osoby wykształconej, naukowca. Phi. Stwierdziłem, że chyba jest niekompetentna... Była bardzo kompetentna. Skubana miała rację, bo to nie od nas zależy powrót tylko od Boga właśnie. Calineczka nie istnieje, więc nie może sprawić, że wrócimy do wiary w jej istnienie, ale Bóg istnieje i sprawia, iż ów wspaniały powrót jest możliwy :)

Z owego myślenia, że z wiary się wyrasta korzystają złe moce, ugruntowując nas że wiara jest iluzją. Łatwo im to idzie, bo życie w wierze wymaga wyzbycia się pewnych doczesnych przyjemności, więc złe moce łatwo się do nas dobierają, gdy przestajemy być dziećmi. Ale czy tylko złe moce?

W Księdze Hioba, to Bóg wzywa do siebie szatana, z którym zawiera zakład. Szatan ma zesłać na Hioba moc nieszczęść, a Bóg twierdzi, że mimo to Hiob nie przestanie wierzyć. Szatan twierdzi, że będzie inaczej i stara się niezmiernie zniszczyć biedaka zsyłając klęskę za klęską. Mimo tylu nieszczęść jakie przeżywa Hiob, jego wiara nie ustaje. Szatan przegrywa zakład (choć niestety nie zawsze przegra muszę wam rzec, bo Bóg w swej miłości dał nam wolność - możliwość wyboru - wolną wolę, a jest powiedziane, że odrzucenie wiary mimo wielu wezwań do nawrócenia, które zsyła Bóg jest najcięższym grzechem prowadzącym do potępienia i niewybaczalnym)

W tej oto historii Hioba szatan jest na usługach Boga, podobnie jak w "Fauście" Goethego. W obu przypadkach szatan "jest istotą która wiecznie zła pragnąc wciąż czyni dobro..." Paradoks? Otóż nie. Jak pisze ks. Dajczer: "Bóg nie chce zła, ale może chcieć jego skutków, ponieważ skutki zła niosą łaskę, niosą wezwanie do nawrócenia".

Coś w tym jest, gdyż przecież dopóki się nie sparzymy nie będziemy wiedzieć, że coś jest gorące!

Ks. Dajczer pisze jeszcze, że grzechy człowieka są możliwością dania Bogu frajdy przez to że może je wybaczyć przez sakrament spowiedzi! Że trzeba grzeszyć by umożliwić Bogu okazanie miłości poprzez wybaczenie grzechu. Oczywiście grzeszyć do momentu kiedy zrozumiemy i przyznamy przed własnym ego, że jesteśmy grzeszni, gdy tylko to zrozumiemy Bóg nam przebaczy i da łaskę nawrócenia i nie będziemy chcieli trwać w grzechu. Bóg wybaczy zawsze. Bez względu na grzech, ale pod warunkiem, że się go szczerze żałuje i obieca postarać o zaprzestanie trwania w nim!

Zawsze wkurzały mnie osoby święte od zawsze. Wydawało mi się to nieautentyczne, a nienawidzę ściemniania, dlatego do tej pory nie lubię dewotów, którzy de facto udają wierzących a nie czują łaski nawrócenia. Blee. Bo nie wierzę, że istnieją ludzie bez grzechu, a jeśli to powinni zgrzeszyć, zepsuć się, by później zrozumieć błąd i móc trwać w Bogu. Wtedy i tylko wtedy nie będą chcieli więcej grzeszyć, bo gdy jest się w stanie łaski uświęcającej walka z pokusą jest na maksa lajtowa (choć czasem Bóg specjalnie zabiera łaskę wiary i wtedy znów hardcorowa, ale tylko po to by hartować ducha człowieka).

Reasumując po wyzbyciu się chęci trwania w grzechu zaczynamy trwać w łasce w której pragniemy się modlić, jednoczyć z Bogiem (jak w hinduizmie bhakti) i kochać wszystkich (oddawać duchowe orgazmy Bogu!)

Ale z nawróceniem jest jak z rzuceniem palenia, bo grzechy wciągają i uzależniają - nie jest łatwo otworzyć się na tę łaskę, dlatego gdy rozmawiałem z kolegą z Katowic oprócz spowiedzi powiedziałem o modlitwie. Porównanie z rzuceniem palenia jest też o tyle mam wrażenie trafne, że odrzucenie grzechu wiąże się ze sprawdzeniem swojej woli. Walką z samym sobą.

A zatem, zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, że warto się otworzyć na łaskę nawrócenia, warto sobie powiedzieć, że może Bóg nas zaskoczy, nawet negując Jego istnienie spróbować pomodlić się do Niego i poprosić o wiarę (zagryzając zęby, że przecież w to nie wierzymy). Warto to uczynić, by poczuć jedność z wszelkim istnieniem.

Obecnie miłość mnie wypełnia jak nigdy w życiu. Polecam każdemu. Alejalahtale. Pozdro.

1 sierpnia 2009

Piękno cierpienia

Ostatnio miałem ostry zabieg na gardle. Najpierw kłują... potem przecinają... a potem rozwierają przecięcie... Potem plujesz krwią i ropą.
Podczas tych akcji walczyłem z własną duszą o swoją wiarę niedawno otrzymaną od Pana. No bo ta medyczna rzeczywistość (kroplóweczka, strzykaweczka, skalpelek...) wokół sprawiała, że zacząłem myśleć, że może nie ma Boga, że może jednak jesteśmy zwierzętami o większym mózgu i wiara to wszystko ściema przez mózg nam zapodana... Czytałem w szpitalu książkę ks. Tadeusza Dajczera "Rozważania o wierze". I nic. Znów wątpliwości.
Następnego dnia znów rozwierają przecięcie w gardle. Jednak podczas tego zabiegu zacząłem wspomniać kadry z filmu "Pasja" Mela Gibsona. Starałem się by wiara wróciłe. Ofiarowałem cierpienie Panu. Ciarki przeszły mi po plecach, gdy Pani doktor poszerzała nacięcie w gardle, w głowie obraz biczowanego Chrystusa, ból targnął całym ciałem, krew chlusnęła wypluta do szpitalnej nerki. O dziwo ból stał się piękny... Zacząłem znów czuć ciarki łaski Bożej na plecach... Gdy nachodzą mnie wątpliwości i mówię modlitwę ich nie czuję, wtedy po zmówieniu "Ojcze nasz" znów poczułem ciarki. Wróciło? Nie do końca jeszcze, ale...
Gdy wróciłem do pokoju otworzyłem "Rozważania o wierze" na fragmencie analizy starotestamentowej opowieści o zmniejszeniu wojsk Gedeona przez Boga: Przeciwnik Gedeona ma 135 tys. wojska, a Gedeon 32 tys. - cztery razy mniej. Jednak w historii zdarzały się zwycięstwa przy takich dysproporcjach. Dla Pana Boga jest więc to dysproporcja za mała. Najpierw karze zmiejszyć do 10 tys. a potem do 300 osób! (taki film "300" kojarzycie?) 300 osób przeciwko 135 tys. wojsk! Czemu Bóg to robi? Po to by Gedeon zaufał mu. Chciał go sprawdzić. Gedeon zaufał i wygrał. Bóg jednak nie zrobił tego tylko po to. Zrobił to też po to aby Gedeon nie przypisał sobie tego zwycięstwa. Gdyby miał 32 tys. nawet 10 tys. mógłby sam chełpić się zwycięstwem nie oddając chwały Bogu. Gedeona Ego mogłoby przybrać wielkie rozmiary. W przypadku 300 osób wojska Gedeon wiedział, że to nie on zwyciężył, że zwyciężył Bóg.
Zacząłem rozumieć, czemu mimo mojej ostatnio głębokiej wiary Bóg zesłał na mnie cierpienie szpitalne. Ostatnio założyłem profil na nk, wpiszcie sobie Nemezis Ego. Gdy zacząłem docierać do niewiernych na tym portalu z fragmentami z Pisma, aby próbować zmieniać ich cielesne podejście do rzeczywistości zacząłem sobie przypisywać hipotetyczną ich zmianę. Czytałem też ostatnio żywoty świętych i zacząłem sobie myśleć - "jestem święty". Kurwa. Co za bzdura! Ze mnie taki święty jak kurwa z ul. Kościuszki. Złe podejście. Zamiast powiedzieć z pomocą Boga będę dążył do świętości zacząłem upajać swoje ego. Zacząłem sobie przypisywać sukcesy w namawianiu innych do wiary. Sukcesy w jej trwaniu. Bóg zabrał mi łaskę, poprzez cierpienie bym za bardzo nie polegał na sobie.
Po wyjściu ze szpitala czuję się jak nowo narodzony i to bynajmniej nie przez kroplówki. Czuję większą obecność Pana niż przed pójściem do szpitala. Gdy mówię modlitwę ciarki przechodzą przez całe ciało nie tylko przez plecy... Dziś dziękuję Mu za cierpienie jakie mi ofiarował. Czuję się przez nie silniejszy. I widzę, że cierpienie może stać się piękne jeśli ofiaruje się je Bogu. Bo chartuje ducha i daje siłę. A po cierpieniu może nastać już tylko radość, która nas wypełni :) Alejalahtale. Pozdro.

P. S. Od dziecka byłem w szpitalach i pewnie nie raz będę, jednak jestem na to gotów, bo jestem gotów na Wolę Boga. Uwierzcie w to niewierni, choć wiem że to ciężkie, ale prawda jest taka - albo autostrada do potępienia, albo wąska dróżka do zbawienia. Elo.

4 lipca 2009

OBE

OBE lub OOBE (ang. out of body experience, doświadczenie poza ciałem) - wrażenie postrzegania świata spoza własnego ciała fizycznego. Osoby będące w stanie OOBE twierdziły, że mogły się poruszać, dokonywać obserwacji i komunikować z innymi istotami inteligentnymi podczas gdy ich ciała spoczywały nieruchomo. Część osób doświadcza jednego lub kilku krótkich epizodów w ciągu życia bez żadnych wyraźnych przyczyn; inni zaś deklarują umiejętność wywoływania ich świadomie. [Wikipedia]


Cóż, trochę zaniedbałem tego bloga (bo jak mówiłem wcześniej - obecnie moje jawne Ego a nie NemezisEgo ma swoje 5 minut), dlatego nie pamiętam czy pisałem o tym wcześniej, ale nawet jeśli to chce to uczynić raz jeszcze, bo od końca kwietnia inaczej patrzę na rzeczywistość i jestem innym człowiekiem.
A zatem przedstawie to w innym świetle, nawet jeśli sprawę powielam.
Doświadczenie wyjścia z ciała podczas śnienia było przeżyciem niesamowitym, przerażającym i podniecającym jednocześnie. Doświadczyłem tego parę razy w swoim życiu, jeszce przed głębokim mym nawróceniem. Doświadczenia te przełożyłem nieco na fikcję, dopowiedziałem fabularnie w opowiadaniu BŁAZEN PRZEZNACZENIA, które możecie przeczytać w serwisie polskihorror.pl - http://polskihorror.pl/opow1.html
Dobra dość tego taniego lansu. O co biega, OCB, jak mawia przejarany (ale co tu dużo kryć utalentowany, choć ostatnio trochę nudny) łódzki raper - a więc - wyjście poza ciało, czyli tzw. projekcje astralne to stan, który może doświadczyć każdy z nas, gdy kładzie się do łóżeczka spać.
Polega to na tym, aby spróbować wybudzać się gdy się zasypia, czyli spróbować śnić świadomie (o technikach osiągnięcia tego stanu najlepiej przeczytać w książce "Podróże poza ciałem" lub ostatni rozdział książki "Panowanie nad snem"). Generalnie ja już nie chce tego, przyszło samo, zniknęło samo, więc sam, świadomie nie chce tego prowokować i nie chce próbować wychodzić poza ciało (nigdy całkowicie mi się nie udało, a są fora internetowe, gdzie piszą ludziska, że byli na księżycu, czy cofali się kilkaset lat do przeszłości, lub odwiedzali znajomych, myśląc o nich - by się tam teleportować - proponuje wpisać projekcje astralne, OBE, albo poza ciałem w google, aby trafić na takie forum), ja wolę już nie bo preferuję rzeczywistość, a każde wyjście poza ciało trochę wiąże się ze stanem jakby pół-śmierci, niedotlenienia mózgu... a obecnie jestem istotą w pełni afirmującą życie... ale dla doświadczenia warto spróbować, byle tylko się od tego nie uzależnić.... Od czego? - spytacie. Już mówię:
Leżysz na łóżku, masz świadomość ciała swego, ale nagle czujesz ból w klatce piersiowej, wiesz że zasypiasz, ale nie do końca, widzisz swój pokój, ale masz zamknięte oczy... Znaczy wiesz, że masz zamknięte oczy a mimo to widzisz swój pokój... i jakby widzisz, że oprócz bezwładnie leżącego ciała twego jest "drugie ciało", jakby ty, który możesz unieść się nad to leżące ciało... Masakra. Schizofrenia, powiecie? Cóż, Salvador Dali twierdził, że kontrolowane szaleństwo to geniusz, więc... luzik :) A zatem widzisz pokój ale inny pokój... Kurcze, kiedyś ogarnął mnie ten stan jak zasnąłem czytając książkę... i w stanie wyjścia z ciała widziałem tą książkę i przerzuciłem jako "drugie ciało" na następne strony - patrzę ilustracja - nie niemożliwe, w tej książce na bank nie ma ilustracji! Muszę się obudzić i sprawdzić realnie... Wybudzam się - wracam "drugim ciałem" (to chyba dusza po prostu) do ciała leżącego. Szok, bo wracają zmysły - węch, słuch, jest realnie inaczej, oczywiście książka na podłodze bo upuściłem zasypiając - przewracam kartki... jestem pewny - to sen był tu nie ma ilustracji, ale kurwa (!) jest... w całej książce jest wkładka z ilustracjami! Przyrzekam, nie widziałem ich wcześniej.... Dobra długa dygresja. OCB, raz jeszcze. A raczej OBE właśnie. Widzisz pokój i "drugie ciało" wychodzi z pierwszego. Toważyszy temu ból i niesamowity strach... Ale czytałeś w necie o tym, chcesz wyjść całkowicie. Czujesz, że opuściłeś ramiona, głowę, klatkę piersiową, drugie ciało śpi bezwładnie, a ty tym drugim jesteś nad nim, ale nie możesz wyjść całkowicie.
Nogi.
Nie możesz drugim ciałem wyjść z pierwszego. Wyszedłeś prawie całkowicie, ale jeszcze nogi cię trzymają. Przynajmniej mnie. Nie mogłem całkowicie. Może i dobrze...
Spoko czytacie to i myślicie jaki pojeb, ale poszperajcie w necie, ludzi podobno wychodzą całkowicie i np. uprawiają seks z innymi astralnymi ciałami.... Racjonaliści mówią, że to świadomy sen po prostu, to podświadomość to kreuje że niby się wychodzi z ciała. Ale to gówno prawda, najlepszym dowodem ta książka i ilustracja... Nie wiedziałem wcześniej, że jest ilustrowana! Serio! Więc jaka podświadomość? Dobra, dość podniecania, bo tak naprawdę wychodzenie z ciała może być niebezpieczne. U mnie wiązało się z poczuciem obecności kogoś jeszcze w pokoju... To było straszne. Często przerywałem ten stan i wracałem do ciała by sprawdzić czy ktoś jeszcze jest w pokoju. Po każdym powrocie, co niesamowite człowiek jest pełen energii. Nie tak jak nad ranem podczas pobudki ze snu, gdzie nic się nie chce ("jeszcze pięć minut..."), nic z tej błogości po śnie, po prostu budzisz się i wstajesz na równe nogi. Oczywiście nikogo w pokoju nie ma jak się wydawało (widocznie ciało astralne inne... przy mnie... brrrrr...)
Kurwa, czemu o tym piszę? Otóż kurwa temu, że rzeczywistość poza materialna istnieje!!! Dzięki temu doświadczeniu wiem, że nie jest tylko ten świat. Słuchajcie, na pewno nie raz słyszeliście, że podczas śmierci klinicznej widzi się siebie z góry - to jest kurwa właśnie to! Tylko, że bez śmierci klinicznej, ale niekoniecznie... bo to stan półśmierci i niedotlenienia mózgu, bo pamiętam, że "wychodzenie z ciała" głównie dopadało mnie w hotelu asystenckim w Katowicach, gdzie łóżko miałem obok kaloryfera gorącego na maksa! Okno zamknięte, itd. Ale to niebezpieczne, bo piszą w necie, że ktoś może zawładnąć ciałem jak wyjdziemy, ale że zawsze mamy nić łączącą nas z własnym ciałem, więc niby nie ma obawy, ale skoro to stan "półśmierci" to jeśli niedotlenimy mózgu na maksa - nić może zostać przerwana! Uważajcie.
Wiem, że pewnie w to nie wierzycie, ale gdybyście jednak zaczęli, uważajcie. Po pierwsze jeśli się wyjdzie całkowicie to ponoć nie ma odwrotu (tak pisze w książce "Podróże poza ciałem" autor), nie ma odwrotu i chce się co dzień wychodzić - stan ten uzależnia, po drugie wiąże się to ze złem, bo strach, niepokój, ból, obecność "czegoś" obok, czegoś strasznego... Generalnie rzeczywistość lepsza (real rulez :)
Mimo wszystko jestem wdzięczny, że tego doświadczyłem. Szczególnie po mojej duchowej przemianie.
Wiecie czemu?
W momentach zwątpienia w moją wiarę... w to że jednak nie jesteśmy tylko zwierzętami... zwątpienia, że modlitwy nie działają (ostatnio: poniedziałek - burza z gradem...) - przypominam sobie te niezwykłe doświadczenia. Przypominam sobie i wiem, że istnieje sfera poza materialną rzeczywistością... Przestrzeń, której nie widzimy, przestrzeń poza ciałem pełnym pragnień. Przestrzeń, gdzie są dusze zmarłych, inne projekcje astralne, inne byty.... anioły, demony, dusze.
Wolę jednak czuć się duszą w swoim ciele. Chcę być tym dualizmem, ale z przewagą duszy. Zrozumiałem, że o to tu w tym chodzi - to nie ciało włada duszą, tylko (kurcze serio serio) dusza musi panować nad ciałem. Dopóki nie staniemy się panami naszych ciał i nie będziemy w stanie ich kontrolować, będziemy błądzić. Uwolnienie może nastąpić tylko wtedy gdy ciało stanie się narzędziem dla duszy i będzie nam posłuszne... Odkąd tak myślę (będziecie śmiać, spoko, śmiejcie się, śmiech to zdrowie) - schudłem 10 kg... Odkąd dusza panuje nad ciałem nie potrzeba wychodzić z niego...
Obecnie nie potrzebuje być tylko duszą, bo wolę czuć się duszą ale ze świadomością ciała. To przyjemny dualizm... Przyjdzie czas na bycie tylko duszą. Ciało też ma swe powinności. Choćby biologiczne, bo może się połączyć z drugim i... wykreować nową duszę (o kurde... ostro - sory :)
Na wszystko przyjdzie czas, albo już przyszedł, a nawet kiedyś przyszedł, albo raczej przychodzi, bo do kurwy nędzy czas... to tylko rzeczownik.

Gorące pozdro. Yoł yoł yoł :) Buziaki. Elo.


16 czerwca 2009

BAŚŃ O TANEI W WIEŻY ZAMKNIĘTEJ

...do czytania na głos komuś przez kogoś...


1.


Dawno dawno temu pewna piękna dziewczynka, nosząca imię Tanea, w wieku 12 lat została sierotą..

Smutek i żal był tak głęboki (warto nadmienić, że była ukochaną córeczką rodziców), że uciekła z rodzinnego domu, zostawiając pogrążonych w żałobie braci.

Dniami i nocami włóczyła się po lasach, aż kompletnie zabłądziła. Chciała wrócić do domu, lecz nie wiedziała którędy. Pytała sarenki o drogę, lecz te znały tylko język elficki, ludzkiego ni w ząb, więc patrzyły na nią jedynie swymi pięknymi ślepiami, załamane że nie mogą jej pomóc (gdy Tanea spała kładły się obok i przytulały ogrzewając ją, nie chciały jednak się zdradzać, że tak spoufaliły z człowiekiem, więc gdy tylko dziewczynka się budziła, uciekały w las. Tanea o tej opiece zwierząt nic nie wiedziała, czasem dziwiła się tylko, że obok mech jest równie wymięty, jak w miejscu w którym spała, bagatelizowała jednak ten fakt).

Dużo płakała. Czuła się sama, a żal i lęk ją zżerał. Pewnego dnia poczuła taką bezradność, że postanowiła skończyć z tym wszystkim i utopić się w pobliskim jeziorze. Nie pomyślała o innych, myślała wyłącznie o sobie, na myśl jej nie przeszło, że jej śmierć sprowadzi smutek i żal jej braci, co w konsekwencji może przyczynić się również do ich śmierci (nadmienić należy, że Tanea w języku elfickim oznacza „upajająca się sobą”).
Nie myśląc chwili dłużej rzuciła się do wody.

Woda wlała się w płuca. Tanea topiła się i nie chciała przestać.

Traf chciał, że obok jeziora przejeżdżał hegemon tego lasu zwany Szaq. Zobaczył topiącą się dziewczynę i rzucił na ratunek. Szaq był potężnie zbudowanym mężczyzną, wysportowanym, więc bez problemu w kilka sekund wyłowił dziewczynę z jeziora. Wyciągnął ją, położył na piasku. Tanea krztusiła się. Wypluła całą wodę. Szaq uśmiechnął się. Dziewczyna żyła.

Ona nie odwzajemniła jednak uśmiechu. Bała się go. Szaq niewiele myśląc wziął dziewczynę na barana i zaczął nieść, choć ta machała rękami i nogami i wzbraniała się z całej mocy. Doszli do posiadłości Szaqa, którą była wysoka wieża w środku lasu. Nabył ją niegdyś od pewnego Maga.

Szaq nakarmił dziewczynę i ułożył do snu. Nie odzywali się do siebie.
Co tu dużo ukrywać Szaq zakochał się w dziewczynie, był samotnikiem pośród lasu. Jego samotnym władcą. Patrzył jak śpi, aż w końcu sam zasnął. Gdy się obudził, Tanei w łóżku nie było.

Uciekła.

Szaq rzucił się w pogoń. Znalazł ją przy owym jeziorze w którym chciała się utopić. Znów próbowała to uczynić. Tym razem mężczyzna zdenerwował się, nie wykazał ludzkich odruchów. Uderzył dziewczynę z całej siły. Polała się krew. Tanea upadła zemdlona. Szaq zaniósł ją do swojej wieży i zamknął na ostatnim piętrze na cztery spusty.

2.

Mijały lata. Dziewczyna osiągnęła pełnoletność. Zamknięta w wieży codziennie dostawała od Szaqa jedzenie. Gdy próbował ją pocałować, ta wzbraniała się, więc bił ją. Wtedy ulegała.

Nie rozmawiali ze sobą, ale z jednej strony cierpiała, z drugiej strony miała dobrze. Nie musiała nic robić, niczym się martwić. Miała opiekę. Zaczęło jej się to nawet podobać.

Gdy jednak Szaq wyjeżdżał na polowanie dziewczyna pragnęła uciec. Uwolnić się. Okno w wieży było zakratowane. Czytała jednak bajki, więc wiedziała co robić: chusteczką (tą samą którą ocierała twarz za każdym razem gdy bił ją Szaq) machała przez okno.

Co jakiś czas pojawiali się książęta z bajki na pięknych rumakach. Ich blond włosy targał wiatr. Wdzierali się do wieży, lecz gdy tylko tam byli Tanea zmieniała zdanie, nie chciała być uwolniona przez nich, więc zamiast ją uwalniać dawali jej tylko przyjemność.

To jej wystarczyło. Dobrze jej było w wieży tak naprawdę, więc tylko bawiła się nimi pod nieobecność Szaqa. Książęta błagali, płakali by z nimi jechała, że jest wspaniała, że dadzą jej królestwo, że dadzą jej wszystko. Tanea uśmiechała się i sadystycznie za każdym razem mówiła „nie”. Czerpała rozkosz z ich łez, to dawało jej siłę na przetrwanie w wieży. Miała kompanów od smutku. "Skoro ja cierpię, niech oni też" - myślała.

W końcu zaczęły powstawać wokół wieży namioty z księciami. Bili się między sobą. Grozili, że skończą jeśli nie wyjdzie do nich. Tanea miała niezły spektakl i nieraz biła brawo sama do siebie...

Raz na jakiś czas udawała, że pozwoli któremuś z nich się uratować, płonne to były jednak nadzieje. Wykorzystywała ich uczucia i z zimną krwią chowała z powrotem w celi, a tamci zalani łzami wracali do swych namiotów.

Tanea nie miała nic przeciwko temu, dobrze jej było w wieży i tak naprawdę nie chciała być uwolniona z niej. Tak naprawdę wciąż i wciąż czekała na Szaqa, który dawał jej bądź co bądź poczucie bezpieczeństwa.

Gdy Szaq przyjeżdżał namioty zostały zwijane w popłochu. Wszyscy książęta uciekali gdzie pieprz rośnie w strachu przed Szaqiem, który to nic o nich nie wiedział. Myślał, że tylko on jest właścicielem Tanei. – Majn, majn – powtarzał. Dziewczyna nawet uśmiechała się, gdy tak mówił. Czuła, że jest jego własnością. Należy mu się. Co prawda nie bardzo go lubi, ale jest mu to winna...

Kiedy Tanea uśmiechała się do niego w Szaqu rosła miłość. Postanowił nawet któregoś dnia dać jej posmak wolności. Odtąd zaczął zabierać na przejażdżki. Dziewczyna zaczęła z nim wychodzić z wieży.

Wreszcie przypomniała sobie jak wygląda las, sarenki, wzgórza, pagórki. Za każdym razem jednak Szaq z powrotem zamykał ją w wieży. To powodowało w niej smutek. Dotknęła na moment wolności i znów była zamknięta.

Szaq nie rozumiał tego jednak. Przecież dawał jej tyle – a ona była smutna. Chodził wkurzony i wrzeszczał:

- Uśmiechnij się! – krzyczał i uderzał.

Za każdym razem jednak potem przepraszał ją. Dawał prezenty.
Wtedy uśmiechała się.

Szaq zaczął myśleć, że tak musi być. Bił a potem przepraszał. Wtedy się uśmiechała! Super! Tanei też zaczęło się to podobać. Prowokowała by tak robił. Była smutna. Ten bił ją, a potem był na jej rozkazy, bo miał wyrzuty sumienia.

Można by w tym momencie już napisać i żyli długo i szczęśliwie, ale chyba jednak coś w tej bajce jest nie tak... więc lećmy dalej..


3.

Pewnego razu Szaq wyjechał na polowanie i długo nie wracał. Zamknięta w wieży Tanea tęskniła za nim... Za nim, albo za przejażdżkami. Za wolnością, którą przecież jej dawał. Znów machała chusteczką. Pojawiali się książęta.

Tanea tym razem jednak chciała się z wieży wydostać i może odszukać Szaqa.

Jednak tym razem książęta byli przygotowani do gry. Plotki po królestwach rozniosły się bardzo szybko. Nie przychodzili jej uwolnić...

Jeden z książąt przybył, dał jej frajdę i jak gdyby nigdy nic odszedł i zamknął wieżę, sam z siebie. Nie zdołała nawet krzyknąć za nim. Kilku tak zrobiło.

Błagała, że tym razem naprawdę chce być uwolniona, a oni tylko mrugali do niej okiem („jasne jasne, maleńka”) i znikali.

Straciła kompletnie nadzieję.

Beznadziejne były próby machania chusteczką, które wykonywała. Wiedziała o tym, więc gdy tylko przywołała jakiegoś księcia, chowała się w wieży, w najciemniejszym kącie. Książęta szukali jej, ale nie mogli znaleźć.

Zostawiali zatem dary, które przywieźli ze sobą.

Gdy odjeżdżali Tanea delektowała się prezentami które zostawiali. To jej tylko zostało, uśmiechała się wtedy i znów machała chusteczką.

Książęta jednak przestali przybywać, bo zaczęli myśleć, że w wieży jest po prostu duch. Iluzja. Tanea została sama.

Smutek i żal jaki odczuła niegdyś jako dziecko zabłąkane w lesie powrócił. Nie było Szaqa, nie było książąt, nie było prezentów. Znów była sama. Chciała z tym skończyć.
Wzięła jeden z prezentów – lusterko, rozbiła je. Ostry koniec szkła przyłożyła do krtani i....

- Zaczekaj! – usłyszała głos.

„Nie dobrze, ze mną” – pomyślała - „zaczynam słyszeć głosy”. Myślenie to utwierdziło ją by pchnąć zaostrzony koniec.

- ZACZEKAJ!!! – głos znów zagrzmiał tym razem sto razy głośniej – Spójrz w dół!

Dziewczyna odłożyła szkło i spojrzała na podłogę w wieży. Przy ścianie była wyrwa w podłodze, z której dobiegało światło. Czemu wcześniej tego nie widziała?

Tanea położyła się na podłodze i zajrzała przez wyrwę (ta część podłogi jako jedyna, rzec można 1/10 pomieszczenia, była zrobiona z drewna, reszta z betonu – a wyrwa ta wyglądała jakby ktoś... wyjadł część tego drewna!).

To kogo ujrzała sprawiło, że po raz pierwszy od dawien dawna uśmiechnęła się.
Pod jej pomieszczeniem w podobnej sali więziennej leżał... bóbr. Najprawdziwszy z prawdziwych bóbr!

Leżał i zajadał się drewnem, jakby palił papierosa.

- Kurka, ciężko było wspiąć się po tych ścianach i wreszcie wyjeść kawałek podłogi, by móc z tobą pogadać – powiedział ludzkim głosem Pan Bóbr! (a więc jednak to nie był chwyt z baśni ta wyrwa! On wyjadł drewno! Ha!)

- Chyba zwariowałam – rzekła Tanea.

- Nie skądże znowu! – powiedział bóbr. – to magiczna wieża przecież. Nie wiedziałaś, że Szaq wziął ją od Maga? W magicznej wieży chyba normalne, że bobry gadają ludzkim głosem.

Bóbr schrupał drewno i beknął.

- Na zdrowie. – odparła Tanea i uśmiechnęła się po raz drugi, od dawien dawna.

- A dziękuję. Pewnie zastanawiasz się co tu robię. Otóż jestem tu zamknięty tak samo jak ty, problem w tym że ty masz lepiej, bo ja będę waszym pożywieniem, gdyby nadszedł kryzys. Szaq mnie tu trzyma na czarną godzinę. Nie wie że gadam po ludzku. No ale dość o mnie, co ty chciałaś zrobić, dziewczyno? Rzucić się z wieży, że tak to metaforycznie ujmę?

- Coś w tym stylu.

- Oszalałaś? Przecież są kraty. – rzekł bóbr i wstał – Dobra, kiepski żarcik. Opowiem ci bajkę, chcesz?

Tanea uśmiechnęła się po raz trzeci od dawien dawna.

I tak oto przez wyrwę w podłodze zaczęła rodzić się przyjaźń między bobrem a Taneą. Rozmawiali długo i tematy się nie kończyły, mogliby tak rozmawiać i rozmawiać. Tanea wreszcie się śmiała, bóbr też.

W pewnym momencie jednak zaczęła stosować technikę jak do książąt. Przestała się odzywać do bobra. Bóbr poczuł się bardzo samotny, zagadywał ale nic. Ściana milczenia. Po pewnym czasie usłyszała, że bóbr płacze... Bóbr płakał i mówił przez bobrowe łzy:

- Cierpię, że nie chcesz ze mną rozmawiać, ale ofiaruję to cierpienie elfom, którzy kiedyś w wojnie światów cierpieli za ludzi i dzięki cierpieniu ich odkupili...

Nie wiadomo czy pod wpływem łez bobra, czy tego co mówił, czy tego, że jej również brakowało rozmów z bobrem i jego bajek - Tanea znów zaczęła się do niego odzywać. W końcu to nie był książę tylko zwierzę, więc żal jej było zwierzaka.

Znów rozmawiali. Znów uśmiechali się.

Aż do momentu, gdy Tanea przez okno zauważyła, że wraca Szaq w oddali. Po raz pierwszy w życiu poczuła, że nie chce by wrócił. I wtedy przypomniała sobie, że bobrowi grozi niebezpieczeństwo, że ma być zjedzony!

Bóbr wtedy spał.

- Bobrze, bobrze! – krzyknęła. – Szaq wraca!

Bóbr ziewnął.

- Nie cieszysz się? – spytał.

- W sumie się cieszę. – rzekła. – ale co będzie z tobą?
Po raz pierwszy w życiu, elfickie znaczenie imienia Tanea nie miało racji bytu. Po raz pierwszy pomyślała o kimś innym, niż o sobie.

- No co? Pewnie mnie zjecie niebawem – powiedział bóbr i zasmucił się. – Ech, taki los bobra, choć pamiętam czasy, kiedy nim nie byłem... Ech...

- Jak to nie byłeś? Dobra nie ma czasu! – Tanea wstała i zaczęła grzebać w prezentach.
Zaczęła działać. Jednym z prezentów, które dostała od księcia (który przybył na rumaku o wdzięcznym imieniu BMW) była lina (podobno książęta na takich rumakach nie myślą zbytnio i akurat widać ten też nie należał do lotnych i nie przewidział, że są kraty w oknach i człowiek się nie przeciśnie, ale bóbr da rade! – pomyślała Tanea).

Rzuciła linię przez wyrwę.

- A nie dziękuję, już jadłem śniadanko. – rzekł bóbr.

- Nie idioto! Wyrzuć to przez okno i uciekaj!

- Wiem wiem, znów kiepski żarcik. Ale ja nie chcę uciekać, chcę z tobą rozmawiać.
- Porozmawiamy jeszcze kiedyś. Obiecuję. A teraz idź!

Bóbr wziął linę. Wyrzucił przez okno, przecisnął się przez kraty i zręcznymi łapkami chwycił liny.

- Czy mam przyjść i cię uwolnić? – spytał na odchodnym.

- Nie bobrze, dzięki za rozmowy. Dobrze mi tu w tej wieży. Taka prawda, ale dziękuję – powiedziała Tanea.

- OK. Jak chcesz – rzekł bóbr – Niech elfy mają cię w swej opiece. I nie rób głupstw.

- Dobrze, panie bobrze – obiecała, poczym przesłała buziaka bobrowi z otwartej dłoni. Bóbr uśmiechnął się i westchnął poczym zsunął się po linie z wieży i uciekł do pobliskiego lasu. Był wolny.

***

Szaq wrócił do wieży i o dziwo zastał Tanee uśmiechniętą. Wziął ją na kolejną przejażdżkę.

Tanea jednak miała w pamięci bobra i rozmowy z nim, a przede wszystkim moment w którym sama zadziałała, w którym nikt jej nie wyręczył, w którym poczuła, że naprawdę istnieje, w którym uwolniła bobra.


4.

Minęły lata i Szaq znów wyjechał na polowanie.

Tanea machała chusteczką, pragnęła by bóbr znów z nią rozmawiał. Błagała elfów by to on przyczłapał na swych małych łapkach. Niestety ani śladu bobra. Tylko dwóch książąt się pojawiło.

Nawet prezentów od nich nie chciała, wyrzuciła przez okno. Chciała by to bóbr przyszedł...

Płakała.

Pewnego razu we śnie pojawiły się elfy, które rzekły:

- Jak wróci Szaq sprawdź jego miłość i szukaj tego czego ci brakuje!

Rzekły po elficku, ale Tanea zrozumiała, w końcu elfickie imię miała. Również po elficku odparła (dziwiąc się, że zna ten język, ale w końcu to sen był):

- Ale ja się boję...

- Nie lękajcie się. – odrzekły elfy – Alejalahtale, zmów tę elficką modlitwę, za każdym razem gdy będziesz się bała.

Tanea obudziła się zlana potem, ale szczęśliwa.

Wiedziała co ma zrobić.

Gdy Szaq wrócił z polowania rzekła do niego:

- Jeśli mnie naprawdę kochasz wypuść mnie z wieży na zawsze. Jeśli będę chciała wrócę...

Szaq był wstrząśnięty, niezmieszany, już chciał ją uderzyć, wziął zamach, ale powstrzymał się... Łza spłynęła mu po policzku. Przypomniał sobie małą zagubioną dziewczynkę, którą uratował dawno temu.

Otworzył na oścież drzwi.

- Jesteś wolna. – odparł.

„Jakie to było proste” – pomyślała Tanea i nie wierzyła własnym oczom. Wybiegła z wieży.

5.

Po kilku krokach chciała wrócić. Bała się tego lasu. Tym razem na „przejażdżce” była sama, nie wiedziała którędy iść, lęk ją paraliżował....

„Alejalahtale” – rzekła na głos, stwierdzając, że to strasznie głupie... lecz wtedy właśnie, właśnie wtedy po zmówieniu tej elfickiej modlitwy - na horyzoncie zobaczyła sarny! Jeszcze przed chwilą ich nie było! – nie wierzyła własnym oczom.

Szły w jednym kierunku. Zaczęła iść za nimi pokonując strach. Nie wierzyła, że to się dzieje, ale dzięki sarnom dotarła do swej rodzinnej miejscowości, z której niegdyś uciekła.

Pierwsze co postanowiła to odwiedzić swoich braci, których lata nie widziała.

Jakże się ucieszyli jak ją zobaczyli.

- Wiedzieliśmy, że jesteś pod dobrą opieką u Szaqa, więc nie szukaliśmy cię. – powiedział starszy brat przytulając siostrę - Ale co ty tu robisz? Uciekłaś od Szaqa?

- Tak – odparła i zawstydziła się.

- Nie dobrze – rzekł młodszy. – Szaq był taki dobry dla ciebie. Coś ty zrobiła? Wracaj do niego i przeproś! Koniecznie! Niedługo mieliśmy z wami zamieszkać, a ty takie rzeczy robisz! – brat był zły za nieodpowiedzialność siostry.

- Widzieliście może bobra mówiącego ludzkim głosem? – spytała znienacka.

Bracia spojrzeli po sobie:

– Nie dobrze z nią - szepnął jeden do drugiego.

Chwycili siostrę.

Zaczęli iść z nią w stronę wieży Szaqa.

Tanea krzyczała, błagała by ją puścili, błagała, że nie chce tam wracać. Bracia więc ulegli, bo nie mogli znieść tego krzyku. Postawili ją.

- Rób co chcesz – powiedział starszy.

Młodszy był obrażony, więc nic nie powiedział.

- Miło było was widzieć – rzekła Tanea przez łzy i odeszła.


6.

Czytała kiedyś w legendach, że ze zwierzętami mogą rozmawiać tylko elfy. Postanowiła pójść do ich osady, choć żaden śmiertelnik nigdy nie odważył się tam zapuszczać.

Elfy siedziały przy ognisku i paliły fajki pokoju.

- Czekaliśmy na ciebie - odparły chórem.

Jeden z nich wstał i dał jej zawiniątko.

- Bóbr prosił byśmy ci to przekazali.

Tanea otworzyła przesyłkę. W środku była książka a w niej o dziwo ta oto baśń, którą tu czytacie!

.

[do tych słów, następnych zdań już nie było]

.

Po słowach „w środku była książka, a w niej o dziwo ta oto baśń, którą tu czytacie!” była pusta strona.

I mapka.

Tanea zaczęła iść jak mapka wskazywała. Elfy pobłogosławiły ją na drogę, dały prowiant i obiecały modlić za nią. Dziewczyna podziękowała i ruszyła w drogę.


7.

Oszczędźmy w tym miejscu czytelnikom, jakich trudów musiała zaznać Tanea by trafić w miejsce zaznaczone na mapie. Było strasznie strasznie ciężko, ale modlitwa elfów działała.

Pokonała setki przeciwności by znaleźć drzewo przy rzece, w której rezydował Pan Bóbr.

Gdy dotarła do tego miejsca słońce chyliło się ku zachodowi pokrywając rzeczywistość czerwienią zmieszaną z kolorem żółtym, a Tanea strasznie strasznie zmęczona...

Bóbr spał i chrapał.

Na widok bobra wszelkie zmęczenie uciekło z Tanei. Rzuciła się na niego i przytuliła mocno.

Bóbr otworzył zdziwiony oczy i uśmiechnął się.

Tanea zaczęła go całować. Był to moment w którym po raz pierwszy przytulili się do siebie, bo wcześniej tylko rozmawiali.

I w tym momencie nastała jasność.

Co prawda bóbr nie był żabą, a to zwykle w baśniach żaby przechodzą metamorfozy, jednak ta baśń jest bardziej oryginalna i to właśnie bóbr pod wpływem pocałunku Tanei zamienił się w... człowieka!

Jasność zniknęła, a przed Taneą zamiast bobra siedział mężczyzna. Była przyzwyczajona do widoku książąt z bajek, więc najpierw nie poznała, że to człowiek, myślała, że to przerośnięty zwierz, ale szybko zdała sobie sprawę z pomyłki. Był to po prostu zarośnięty, przy kości mężczyzna, który uśmiechał się do niej:

- Filip Bober, bajkopisarz, miło mi – rzekł i ukłonił się. – odczarowałaś urok rzucony na mnie, Taneo. Zły Mag zamienił mnie kiedyś w bobra w tej wieży, bo nie podobały mu się moje bajki. Cenzor pieprzony! Był zły a ja pisałem bajki o dobru, elfach itd. Kapujesz?
Tanea skinęła głową.

- Dziękuje ci – odparł Bober. - dzięki tobie, znów mam ręce i mogę pisać. Tą bajkę dzięki której tu dotarłaś musiałem dyktować, ech.

- I wzajemnie, ja też dziękuję – powiedziała Tanea.
Przytuliła się do niego, rozmawiali krótko, bo Tanea szybko usnęła ze zmęczenia i szoku.


8.

Gdy rano się obudziła Filipa Bobera nie było. Na miejscu w którym spał leżała książka, dzięki której trafiła tu. Tanea otworzyła książkę, pod mapką o dziwo był dalszy ciąg tej baśni, czyli powyższe słowa i dalej:

„Tanea była szczęśliwa. Pokonała taki kawał drogi sama! Tyle przeciwności. Nie potrzebowała już więcej ani Szaqa, ani bobra, ani książąt. Była dumna z siebie. ‘Co za głupota te bajki o księżniczkach - myślała - <że niby ratują je rycerze i książęta, przecież one same się mogą uratować!> (Don`t need a hero - śpiewała w duchu i nie wiedziała, że jej myślenie w owych czasach stanie się podstawą do stworzenia baśniowych organizacji femistycznych pod hasłem: "Precz z księciami i ich mieczami!"). Wieża była zła, wieża uzależniała, wciągała, to przez Złego Maga, który ją wybudował. Tanea pokonała wieżę, była dumna z siebie, również dlatego, że pomogła komuś, kto jej pomógł. Poczuła, że to ona może decydować, że nie ogranicza ją wieża, że nie musi więcej bać. Że może robić co chce. Jako odrębna istota ludzka nie potrzebuje już chusteczki by machać i przywoływać książąt, że może sama do nich pójść (na prezentach były adresy zwrotne, których nauczyła się na pamięć). Może też wrócić do Szaqa, ale do Szaqa a nie do jego Potężnej Wieży. Albo znów odnajdzie bobra... eee.. Bobera i napiszą razem bajkę? (coś tam przecież pisała na ścianach w wieży, ale raczej smutne historie, choć ponoć takie najlepiej się sprzedają...) Możliwości było wiele, najważniejsze, że uświadomiła sobie, że los jej zależy od niej samej, że nic samo nie przyjdzie, że mogą być tylko drogowskazy. Jednak w tym momencie wiedziała już jak obierać właściwy kierunek. Tanea czuła wolność.”

Dziewczyna przestała czytać i zamknęła księgę. To wszystko było prawdą. Wyciągnęła chusteczkę, którą machała w wieży. Wytarła o nią łzy radości i... dopiero teraz zauważyła, że było na niej wyhaftowane żółte słoneczko. Tanea wyrzuciła chusteczkę zamaszystym ruchem. Po chwili uczyniła to również z księgą od bobra. Nie chciała więcej czytać i myśleć o sobie. Chciała myśleć o innych. Pierwszym co postanowiła to zrobić prezent każdemu kto próbował jej pomóc. Alejalahtale. Nie bała się tego.

- Ale najpierw przygarnę ze schroniska psa - pomyślała i uśmiechnęła się, a odtąd uśmiech z jej twarzy nie schodził i czuła wcale niewątpliwą przyjemność z tego faktu.

Była wolna i chciała tą wolność dać innym. Odtąd przestała nazywać się Tanea, przybrała imię Anatea, co po elficku oznacza "poświęcająca się innym". Tak było.


Warszawa/Łódź 13-16 czerwca 2009 r.

txt & grafika - copyrights 2009 wydawnictwoaudiowizualne.pl


Pod wpływem: Duch Św. (miłość) + Tymbark wiśniowo-jabłkowy (z fajnym napisem na kapslu pod spodem) + 2,5 paczki fajek dziennie.


P. S. Pewnie mi nie uwierzycie, ale miałem straszne problemy, by tą bajkę umieścić na blogu. Zło nie śpi. Alejalahtale. Pozdro.