6 sierpnia 2008

Generacja "Piotrusia Pana"

Część z Was zna pewnie tekst Kuby Wandachowicza z CKOD pt. "Generacja nic" (http://www.ckod.com.pl/wywiad007.htm)

Zastanawiając się nad tym tekstem, oraz obserwując moich znajomych mogę śmiało stwierdzić, że częściowo również należę do tej generacji. Częściowo, gdyż moje pokolenie (ur. 1982) charakteryzuje się jeszcze inną właściwością - mianowicie infantylnością, nierozwinięciem emocjonalnym i niemożnością oderwania się od pępowiny rodziców. Innymi słowy reprezentuje pokolenie dużych dzieci, które nie może dorosnąć.

Większość moich znajomych była rozpieszczana przez rodziców. Być może jest tak dlatego, że zostaliśmy spłodzeni w czasach stanu wojennego, a nic tak nie scala więzi między kobietą a mężczyzną jak życie w zagrożeniu. Nie mówiąc o tym, że nie było prądu, zatem jedyną rozrywkę jaką mieli to siebie nawzajem. Może zatem to skierowanie uczuć przez naszych rodziców na siebie przez fakt stanu wojenny spowodowało, że dzieci spłodzone w tych czasach stały się ich "oczkiem w głowie".

Nadmierna opiekuńczość i przywiązanie do potomka skutkuje tym, że nadal czujemy się dziećmi, bo tak jesteśmy traktowani przez rodziców. Do tego skłania pewnie także aspekt społeczno-polityczny, czyli fakt, że mieszkania są koszmarnie drogie i nie mamy możliwości wyprowadzenia się od rodziców do własnego lokum. Musimy mieszkać z nimi. No właśnie czy musimy? Może po prostu chcemy? Może więź ta jest tak mocna że nie tkwi tylko w fizycznym aspekcie niemożności posiadania swojego własnego mieszkanka tylko w psychicznej niechęci odcięcia się od bliskich. Psychicznej chęci pozostania dzieckiem. Może po prostu chcemy mieszkać z rodzicami, bo mieszkając z nimi nadal czujemy się dziećmi... a to piękne uczucie...

Jako przykład mogę podać fakt znajomych, którzy wyjechali do pracy do Anglii ale i tak ciągnie ich chęć powrotu. I mają zamiar wracać. Ale za czym tęsknią: za Polską? Nonsens. Tęsknią za byciem nadal dzieckiem. Za beztroską jaką mieli mieszkając w domu rodzinnym. Nie musieli pracować, żyć na własną rękę... Myślą, że praca za granicą to stan przejściowy, ba każda praca to stan przejściowy, a potem znów odpoczynek z mamusią i tatusiem... Bredzę? Cóż mogę rzec że sam doświadczyłem podobnej paranoi.

Wyprowadziłem się na studia do innego miasta. Mieszkałem tam sam, ale więź jaka mnie ciągnęła do rodzinnych stron była tak silna (patologicznie silna), że w końcu znów wylądowałem u rodziców, mimo iż żyłem 2 lata na własnym garnuszku. Ale miałem dość. Zawsze to życie na własnym garnuszku traktowałem jako stan przejściowy... Zawsze w głowie był powrót do rodziców... Chore wiem, ale mam wrażenie, że wiele osób z mojego pokolenia myśli podobnie... A przecież tak nie powinno być. Przecież życie samemu, czy założenie własnej rodziny nie jest stanem przejściowym, nie ma później powrotu do rodziców i do beztroski dziecka (np fakt powrotu po latach, czy to z zagranicy, czy z innego miasta na osiedle na którym się wychowało nie jest tylko powrotem do sentymentu, ale próbą wskrzeszenia na nowo w sobie dziecka poprzez ten powrót). Odejście od domu rodzinnego, a tym bardziej rodziców to jest stan na zawsze. Będziesz sam, albo ze swoją partnerką i nie wrócisz do rodziców. Musisz stworzyć coś nowego, przestać być dzieckiem. No właśnie, może w nas tkwi ta patologia tak głęboko, że nawet w kwestiach związków znajduje potwierdzenie. Bo przecież większość moich znajomych nie trwa
dłużej w związku niż 2-3 lata, a i tak jest to sukces. Może nie chcemy związków, ślubów, zaangażowania, bo wiąże się to z faktem odpowiedzialności, a w naszej głowie nadal tkwi chęć bycia dzieckiem, niepodejmowania własnych decyzji, tylko beztroskiego życia.

Życie z partnerem, nie jest życiem z rodzicem. Tu wchodzą w grę wymagania, odpowiedzialność, a przecież lepiej jest jak ktoś za nas zrobi zakupy, wypierze, czy zapłaci rachunek. Stąd w związkach biorą się kłótnie. Bo zarówno kobieta jak i mężczyzna chce nadal być dzieckiem i relacje z partnerem przekłada na relacje z rodzicem. A jeśli partner się nie dostosuje, nie będzie
jak rodzic, nie pozwoli poczuć beztroski to nara, wracam do mamy/taty (niepotrzebne skreślić) i rozwód, płacz i zgrzytanie zębów, ale stłumione przez radość ponownego bycia dzieckiem (mamusia/tatuś pocieszy...;/

Mama/tata kocha bezwarunkowo, partner wymaga. Partner jest bee bo wymaga, nie zgadza się.
Chora sprawa, ale należe do takiego pokolenia. Stąd tak mało trwałych związków, stąd rozwody, - z niemożności wydoroślenia. Z niemożności usamodzielnienia, z chęci bycia dzieckiem.

Dziewczyna która nie miała ojca (miałem okazje poznać 3 takie przypadki) w swoich chłopakach szuka ojca. Często gęsto jeden jej nie wystarcza, musi mieć kilku partnerów bo każdy odpowiada za inny aspekt ojca: opiekuńczość, autorytet itd. Jeden jej nie da wszystkich cech ojca, więc ma ich wielu... W każdym z nich widzi jedną cząstkę ojca którego jej zabrakło... Ponadto chcąc mieć swoje własne dzieci szuka dla nich ojca który będzie miał wszystkie te cechy, jednak wie że nie znajdzie, bo jeden jej nie wystarczy. Udowodniono, że kobiety są w stanie kochać więcej niż jednego mężczyznę, mogą dzielić uczucia (patrz film "Marzyciele" Bertolucciego), faceci nie. Choć paradoksalnie przyjęło się że mają więcej partnerek, jednak w odstępie czasowym, gdyż wolą jedną rzucić by zająć się następną. Nie dzielą uczuć. Kobiety mogą mieć kilku partnerów naraz...

To skrajny przypadek, ale w normalnej sytuacji, gdy dziewczyna ma ojca też szuka w partnerze rodzica. To znany psychologiczny schemat, jednak w moim rozumieniu nieco inny. Wg mojej teorii kompleks Edypa i Elektry nie interpretuje w tym przypadku jako kompleksu w sferze seksualnej tylko kompleksu chęci traktowania przez partnera siebie jako dziecka. Czyli partner=rodzic.

Teza jaką tu stawiam jest prosta - nie możemy dorosnąć. I wszystkie powyższe przykłady to metody jakie stosujemy by zatrzymać w sobie "wewnętrzne dziecko": mieszkanie z rodzicami,
partner=rodzic, czy powrót do miejsc z dzieciństwa.

Kolejną metodą jest palenie trawki. To zioło właśnie wielu umożliwia zatrzymanie rozwoju emocjonalnego, pozostawienia w sobie dziecka. Dlatego wielu tak bardzo je lubi... Ci co chcą jakoś "dorosnąć", próbują je rzucić, jednak chęć pozostania w fazie dziecka jest tak duża że często im się nie udaje. Przyczyna tkwi w podświadomości zbiorowej pokolenia dużych dzieci a nie w uzależnieniu od THC... To nie przez THC stajemy się dużymi dziećmi, tylko THC umożliwia nam stanie się nimi, bo tego pragniemy...

Moją ulubioną bajką z dzieciństwa (zaraz po "He-man" i "Smurfach") był "Piotruś Pan". Sam wielokrotnie powtarzałem, za Piotrusiem Panem, że chce być dużym dzieckiem, że nigdy nie wydorośleję. Wolny zawód jaki wybrałem mi to umożliwia, jednak od jakiegoś czasu ten fakt zaczyna mnie mocno wkurwiać. Fakt bycia dużym dzieciakiem. Próbuje wydorośleć i nie mogę. I wiem, że wielu z Was również. I nic w tym nie byłoby złego, gdyby nie fakt, że kiedyś trzeba, choć niekoniecznie do końca, bo jednak warto pozostawić w sobie odrobinę uśmiechu dziecka, lecz o bezstrosce bycia dzieckiem warto zapomnieć, bo "to se ne wrati". Niestety. Pozdro.